Słownik obcego języka

George Orwell| język PRL| nowomowa| Prawo i Sprawiedliwość| PZPR| socjalizm demokratyczny| sprawiedliwość społeczna| Victor Klemperer

Słownik obcego języka
IV Zjazd PZPR. Foto: Wikipedia.org

Szczególny trening słowotwórstwa i semantyki przeszliśmy, jako społeczeństwo, w czasach powojennego eksperymentu ustrojowego i ideologicznego. Przypomnę zwroty z języka oficjalnego: „sprawiedliwość społeczna”, „demokracja ludowa”, „słuszna linia”, „bratnia pomoc”.

„Socjalizmem demokratycznym” nazwano dyktaturę monopartii, a jej przedstawicieli „działaczami”. Gdy mówiono „partia”, było wiadomo, że w domyśle znaczy to „Lenin” (to oczywiście żart, jakkolwiek będący cytatem z poezji epoki, w której takich żartów nie uprawiano); chodziło oczywiście o partię leninowską w charakterze. Trzymającą dyscyplinę także wobec swoich członków, nie mówiąc o dzierżeniu za co się tam dało całego społeczeństwa. Człowiek nazywany „działaczem młodzieżowym” wcale nie musiał być młody, jakkolwiek wiele miał wspólnego z działaczem dorosłym. Takie rzeczy się wiedziało.

To nie było tak dawno

Znaczenia pewnych słów-kluczy zostały zapomniane, ale sama metoda odcisnęła się w umysłach. Zdiagnozował ją najgenialniej Orwell, opisywał ją Victor Klemperer w dziełku „LTI” o języku Trzeciej Rzeszy, nieprzypadkowo czytanym u nas namiętnie w czasach stanu wojennego.

Prób zrywania z panującą w oficjalnych mediach nowomową było wiele. Każdy wówczas świadomie piszący przez nie przeszedł. Nie zawsze się to udawało. Wyrażenia, a za nimi pojęcia siedziały niekiedy zbyt głęboko nawet w ludziach uczciwych, a więc chcących przekazywać prawdę, a nie propagandowy fałsz epoki. Kran z tą świadomością otworzył się w publikacjach podziemnych już z lat 70. Bo wcześniej jednak marginesem były publikacje przesyłane z kraju do paryskiej „Kultury”. Jakkolwiek ważne, ich zasięg był niewielki. Potem język „prawdy” nastał w prasie z czasów karnawału „Solidarności”, a jeszcze bardziej w tej z epoki stanu wojennego. Jakkolwiek ta prawda z oczywistych powodów bywała jednostronna.

Uderzało jednak nie to, ale świadomość języka „onych”. Widoczna w czasach wojskowych komend, fraz z języka ludzi wypełniających reżimowe misje. Wszyscy, którzy przez ten czas przeszliśmy, mamy swoje przykłady fałszów, zgrzytów, śmiesznostek. Języki była dwa: oficjalnej propagandy i prywatnej oceny tego, co się dzieje. Choć byli oczywiście ludzie, którzy te dwa języki łączyli. Wierzący? Cyniczni? Oszukani?

Było różnie

U progu nowego czasu, czyli po roku 1989, język zaczął się zmieniać. Dziennikarze odradzających się mediów niekiedy obsesyjnie zrywali z językiem peereleowskiej propagandy. Przy okazji wyrywania chwastów, dostawało się i zdrowym roślinkom. Ale to inny temat.

Zrywając z ośmieszonym żargonem oficjalnej propagandy PRL-u szukano nowych słów na opisywanie zjawisk, które w nim nie występowały. Nie zawsze z powodzeniem. Język niekiedy obnażał mijanie się intencji z możliwościami. Chciało się, aby wyplenił się fałsz. Tuwimowe słowa z jego „Modlitwy” jakże były aktualne, gdy określały intencje:

Lecz nade wszystko – słowom naszym,
Zmienionym chytrze przez krętaczy,
Jedyność przywróć i prawdziwość:
Niech prawo zawsze prawo znaczy,
A sprawiedliwość – sprawiedliwość.

Cóż, pozostały słowami poety. Język poszedł swoją drogą. I w strasznych czasach, w jakich przyszło żyć Tuwimowi już po napisaniu tych słów, i w czasach, gdy się odrodziła Rzeczpospolita.

Powstawały nowe pojęcia

Ku zgrozie obserwatorów życia społecznego powstawały i takie, które znów fałszowały rzeczywistość. Na inną modłę. Znamy te stronnictwa i partie „niepodległościowe”. Zawłaszczały pojęcie „niepodległości” zamieniając je w znaczek partyjny, pozwalający dumnie wypinać piersi, aby się odróżnić od – od kogo? Początkowo miejsce to było puste. Potem się zaczęło wypełniać. Kim? Każdym innym, kto jest „podległościowy”. Nieważne, że nikogo takiego nie było. Wobec tego mógł być każdy. Nie-Polak. Nie-katolik. Nie-solidarnościowiec. Aż stał się to Tusk.

Wobec takich łatwo się wyrywały okrzyki „Targowica!”, hańba!” i „zdrada!”. Wykrzykiwane nie w rzeczywistej potrzebie, ale po to, aby dodać otuchy tym, którzy stoją w jednym szeregu. Gdy jest „zdrada”, oczywiste, że są i zdrajcy. Z tymi, których poglądów się nie podziela, łatwiej walczyć epitetami niż argumentami. Nie będę ich cytowała, wystarczy zajrzeć w dowolny ściek, czyli wyrażanie opinii na wielu portalach czy blogach internetowych. Gdy ściek jest oczyszczany, rozlegają się głośne okrzyki obrońców wolności. Wolność w ich rozumieniu jest przy tym czymś, czego pragną tylko dla siebie.

To jednak nic. Wśród epitetów nietrudno się poruszać. Groźniejsze są zmiany definicji pojęć. Na przykład „prawicowy” oznacza obecnie osobę związaną z Prawem i Sprawiedliwością. Może ona mieć lewicowe poglądy na gospodarkę, tzw. wrażliwość solidarnościową (także fałsz!). Wystarczy, że ma prawicowe spojrzenie na aborcję. „Konserwatysta” nie jest eleganckim intelektualistą zaniepokojonym nowoczesnością, pędzącą bez odwoływania się do wartości przeszłości. Jest kimś, kto notorycznie mija się prawdą, nie gardzi pomówieniem i insynuacją. W skład „cywilizacji śmierci” nie wchodzą bynajmniej zwolennicy kary śmierci. „Prawo naturalne” ma więcej wspólnego ze światopoglądem i religią niż z biologią.

Kolejne słowo, które stało się – jakoś tak niepostrzeżenie – zakłamane to „niezależność”. Zmieniło sens w jakiś przedziwny sposób. „Niezależny” stał się dziennikarz, jak najbardziej zależny nie tylko do swego wydawcy, ale i od ideologii grupy, z którą się utożsamia, co więcej, będący wręcz zakładnikiem jednej partii i haseł, które wygłasza jej szef. Od czego jest niezależny?

Niezależnymi nazywają się media, które grupują tylko „swoich”, zgodnie postrzegających zagrożenia ze strony „innych” i w wyłącznie tych kategoriach widzących i pokazujących świat. Od czego są niezależne te media? Na pewno nie od bezczelności.

Wreszcie ostatnio dowiedzieliśmy się, że istnieją „niezależni” naukowcy. (Swoją drogą, chętnie bym bliżej się przyjrzała ich karierom naukowym, dokonaniom, doktoratom i habilitacjom). W jedności siła. Wczoraj było kilku, ostatnio już stu, ilu będzie pojutrze tych wyznawców „naukowego spojrzenia na świat”?. Nic to, że zabierają głos nie w dziedzinach, na których się znają. Że mają ambicje bardziej być sumieniem niż mózgiem swoich czasów. Dziwię się jednemu. Jak rektorzy uczelni przełykają taką niezależność? I od czego to jest niezależność?

Wszystko to już było

Może dlatego tak łatwo wraca, że było tak niedawno? Wraca jako farsa. Język obnaża dążenie do zmonopolizowania rzeczywistości i zestrojenia jej z jedyną słuszną sprawą. Jak to się dzieje? Odpowiedzi poszukam w gorzkich słowach ze stycznia roku 1831. Ich autorem był Maurycy Mochnacki:

 

„W imię jedności i zgody tylko co nie zgubili Polski przyjaciele dyktatora. Wszelką przeciwko niemu opozycję nazywano zdradą kraju. Wierzmy dyktatorowi, bo to wielki człowiek! Słynie w Europie, on sam jeden zbawi Polskę…
Mistrzował w Polsce po wszystkie czasy, panował, broił ów terroryzm nazwiska, terroryzm łatwowierności, terroryzm zaufania, nieodpowiadającego zasłudze. Byliśmy i jesteśmy dotąd dziwo-widzami, chwalcami, panegirystami bądź mniemanego talentu, bądź urojonej przewagi. Nic łatwiejszego, jak zostać sławnym i popularnym w Polsce.
Mamy wielkich literatów, którzy nigdy nic nie pisali, wielkich obywateli, którzy nigdy nic dobrego dla kraju nie zrobili, wielkich dyplomatyków, którzy ledwo czytać umieją. Sławy, reputacji, popularności dostać u nas można jak lichego na jarmarkach towaru.
Ta mniemana sława, ta czcza reputacja, ta urojona, wmówiona popularność szerzy się następnie jak dźwięk hucznego dzwonu w powietrzokręgu, uzbraja się całą potęgą terroryzmu łatwowierności, szczerej lub udanej”.

 

Temu terroryzmowi ulegamy i my, potomkowie tych, których ostro napomniał Mochnacki. Sączony codziennie przez media, każe wierzyć w coraz bardziej nieprawdopodobne teorie, szukać rozwiązań wręcz zgubnych, polegać na ludziach nierzetelnych z cynizmu albo ze zwykłej głupoty.

Alina Kwapisz-Kulińska

Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.