Widziane z Kopenhagi: Nieznośna lekkość osądu

gen. Wojciech Jaruzelski| Jerzy Zieleński| komunizm| KW PZPR| Lech Wałęsa| Solidarność| stan wojenny

Widziane z Kopenhagi: Nieznośna lekkość osądu

Nigdy nie wyobrażałem sobie, że generał Jaruzelski stanie się moim mimowolnym mentorem. Gdyby wówczas, w dniach po ogłoszeniu stanu wojennego, ktoś mi powiedział, że pod wpływem szefa polskiej junty nabiorę większej skłonności do refleksji, a w trakcie sporów zacznę uważnie wsłuchiwać się w argumenty swych adwersarzy nim zdobędę się na osąd, nakładłbym mu chyba po mordzie.

Sytuacja była przecież klarowna i wszelkie dywagacje na jej temat wydawały mi się absurdem. My, tutejsi Polacy, bojkotowani latami przez lewicę i uważani za niebezpiecznych świrów przez środowiska umiarkowanej prawicy, znaleźliśmy się nagle w centrum uwagi. Kopenhaskie autobusy upstrzone były hasłami: „Polska – sąsiad w potrzebie”, a my chodziliśmy z demonstracji na demonstracje. Na tych pochodach i wiecach nie było miejsca na psychiczną równowagę, wśród sloganów najczęściej widniały słowa: JARUZELSKI – BANDYTA! Treść była łatwo przyswajalna i mogliśmy zachować bardzo wówczas ceniony lokalny koloryt, prezentując nasze stanowisko bez potrzeby tłumaczenia na duński. Raziła nas co prawda łatwość, z jaką lewica zaanektowała „solidarność” i orzekła, że działała ona na rzecz socjalistycznej Polski, ale taka była cena poparcia, bez którego nikt by nas nie zauważył.

Również w Danii zima była wówczas śnieżna i mroźna – dla nas o wiele bardziej niż dla innych, bo w tym chłodzie drętwiały nam dusze. Niemal każdy z nas zostawił w Polsce kogoś bliskiego, a telefony były martwe i drżeliśmy o los pozostawionych.

W dzień chodziliśmy na manifestacje, a wieczorami ludzie z mojego kręgu wsłuchiwali się w audycje RWE i BBC, by się dowiedzieć kto jeszcze spośród przyjaciół został internowany.

Sylwestra miałem spędzić razem z moimi nastoletnimi dziećmi w zaprzyjaźnionym polsko-duńskim domu. Tuż przed opuszczeniem mieszkania usłyszałem w polskim serwisie BBC o samobójczej śmierci Jurka Zieleńskiego, który wyskoczył z okna, gdy przyszli po niego. W trakcie aresztowania. Był to najsmutniejszy sylwester w moim życiu…

Szok przyszedł później. Moją żonę, Joannę przytrzasnął w Warszawie stan wojenny i zdołała ona wrócić dopiero pod koniec stycznia. Jej opowieści znacznie odbiegały od tego, co tutaj cały czas słyszałem i co sama mówiła przed wyjazdem. Później na początku wiosny umarł mój ojciec i pojechałem do Gdańska. Była to moja pierwsza wizyta w Polsce od dwunastu lat. Kiedy odwiedziłem mego kolegę z roku, naonczas już negatywnie zweryfikowanego redaktora naczelnego jednego z gdańskich periodyków, rozmowa szybko zahaczyła o główny temat.

- Czy sądzisz, że w Polsce byłoby możliwe rozwiązanie portugalskie?

- Może tak, gdybyśmy nie mieli za plecami wielkiej sojuszniczej armii.

To samo powiedział w czasie stypy po pogrzebie ojca jego przyjaciel, niegdysiejszy sekretarz propagandy gdańskiego KW wszechpotężnej partii, który tak malowniczo płonął w grudniu ’70, co później natchnęło Kuronia do rzucenia hasła: nie palmy ich komitetów, zakładajmy własne…

Siedzący obok mnie sekretarz skwitował swe uwagi na temat „Solidarności” i geopolitycznych implikacji jej istnienia stwierdzeniem: mimo-wszystko-uważam się – za. Zwrot „mimo wszystko” powtórzony był jeszcze raz na końcu tej deklaracji ideowej; najwidoczniej po to, by zademonstrować mi, że on, zasłużenie zemerytowany sekretarz, nie jest żadnym skostniałym dogmatykiem, tak jak w przeszłości nie był rewizjonistą, lecz dzielnym strażnikiem linii partyjnej, mimo jej niełatwych do zrozumienia meandrów.

- Musiałby pan dokładniej zdefiniować znaczenie terminu komunista, bo różni ludzie, o przeciwstawnych nieraz poglądach wywodzą je z tego samego źródła.

- Widzę, że dialektyczne wychowanie w rodzicielskim domu nie poszło na marne, stwierdził sekretarz z dobrotliwym uśmiechem.

- A ja widzę, że przed marksizmem był talmud z bardziej rozbudowaną dialektyką – i w znacznie lepszym gatunku…

Owo desperackie postfuneralne pijaństwo w domu mego taty było typowo polskim widowiskiem tamtych dni. Komunizm mego ojca był vintage, bo datował się jeszcze z wczesnych lat międzywojnia. Ojciec sposobił się do zostania rabinem i odbywał studia w jesziwie, ale podobnie jak wielu młodych ludzi z żydowskich rodzin dał się nawrócić na obrządek marksistowsko-leninowski (z domieszką trockizmu; o czym wspominał konspiracyjnym szeptem). Uwikłanie pociągało za sobą układy towarzyskie. Na pogrzeb zeszli się tłumnie partyjni koledzy ojca. Ich latorośle – wbrew swym rodzicom, z zakodowanym w mózgu kalkulatorkiem kariery – byli orędownikami „Solidarności”. Pełna temperamentu debata przy biesiadnym stole ewoluowała przeto w stronę międzypokoleniowej zadymy, w której nawet sztućce mogły lada moment stać się śmiertelnym orężem. Sytuację uratował kuzyn mojej macochy, który najpierw wygłosił filipikę przeciwko Wałęsie i solidarnościowej konspirze, a potem nachyliwszy się w moim kierunku odezwał się tubalnym głosem(szeptem we własnym odczuciu):

- Natanie, a masz ty jakieś dolary albo dojczmarki na zbyciu? Jeżeli tak, biorę każdą sumę.

Konfrontacyjny nastrój rozładował się w kaskadach śmiechu…

Najbardziej zdumiewające dla mnie było zachowanie zaprzyjaźnionej dziennikarki z „GW”, internowanej na początku stanu wojennego. Kiedy już po „kontraktowych” w 1989 przyjechałem po raz pierwszy do Polski w normalny sposób, zatrzymałem się u niej i rozmowy w sposób nieunikniony zahaczały o stan wojenny.

- Nie potrafię uczciwie powiedzieć czy Jaruzelski nie był rzeczywiście przekonany, że ratuje Polskę wprowadzając stan wojenny.

Spodziewałbym się takich słów u każdego innego rozmówcy, tylko nie u niej.

Mój gdański kolega z roku zwrócił uwagę, że w liczbach bezwzględnych polski stan wojenny był jednym z najmniej krwawych przewrotów ostatnich dziesięcioleci.

Pod wpływem tych i wielu innych rozmów zacząłem dostrzegać jakąś zbiorową aberrację w ocenie działań generała. Ci sami ludzie, którzy na wyprzódki dowodzili, że nie można wierzyć ani jednemu słowu, wypowiadanemu przez przywódców niegdysiejszego ZSRR, nagle zaczęli dowodzić, że ci nigdy nie wprowadziliby wojsk do Polski i stan wojenny był wyłącznym rezultatem nikczemności, lub w najlepszym wypadku nadgorliwości generała.

Czas często leczy urazy i łagodzi nadmierną gwałtowność ocen, ale rzadko staje się remedium na głupotę. Dla tych którzy są nią porażeni rzeczywistość pozbawiona jest niuansów, nie ma żadnych odcieni ani komplikacji. Linie są wyraźnie wytyczone, charaktery zarysowane, postacie jednoznacznie dobre lub bezgranicznie złe. Wszystko winno być ocenione i ukarane…

Nic mnie już nie zdziwi w polskiej rzeczywistości. Nawet gdyby miały rozlec się głosy, że generał podstępnie zasymulował własną śmierć, by uniknąć dokonania żywota w więzieniu i tylko za bardzo wczuł się w rolę…

(pisane 26 kwietnia, po ogłoszeniu wiadomości o zgonie gen. Jaruzelskiego)

Studio Opinii

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.