Co dalej Środkowa Europo?

Adam Michnik| Czechy| Grupa Wyszehradzka| Milan Kundera| Miloš Zeman| Mitteleuropa| Rosja| Słowacja| Unia Europejska| Viktor Orbán| Wiedeń| Zbigniew Brzeziński

Co dalej Środkowa Europo?

Czy zamiast budować wspólną środkowoeuropejską tożsamość będziemy teraz skakać sobie do gardeł?

Dzieje się. Premier Węgier Viktor Orbán kordialnie przyjmuje w Budapeszcie prezydenta Władimira Putina. Prezydent Czech Miloš Zeman wraz z prezydentem Słowacji Andrejem Kiską jadą do Moskwy na uroczystości rocznicy zakończenia II wojny światowej, bojkotowane przez Zachód. Austriacy inaugurują – w dawnym duchu Mitteleuropa? – nową współpracę w regionie o nazwie Trójkąt Sławkowski, a pierwszy zastępca ministra spraw zagranicznych Republiki Czeskiej Petr Drulák proponuje zastąpienie współpracy wyszehradzkiej osią Praga – Wiedeń – Lublana – Zagrzeb.

Zaczęło się pięknie. W 1984 r. Milan Kundera wystąpił z głośnym esejem „Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej”. Wprowadził w nim do dyskursu publicznego właśnie pojęcie Europy Środkowej, rozumianej jako wyodrębniony kulturowo i cywilizacyjnie region, wtedy niby politycznie na Wschodzie, ale duchowo – zawsze – na Zachodzie. Podkreślał: „Czym bowiem jest Europa dla Węgra, Czecha i Polaka? Narody te od początku należały do części Europy zakorzenionej w rzymskim świecie chrześcijańskim”.

Idealiści kontra realiści

Pomysł chwycił. W Polsce mocno propagował go Adam Michnik, na Węgrzech György Konrád, a opozycja w trzech krajach wyniosła na własne sztandary tak rozumiane pojęcie Europy Środkowej: leżącej politycznie na Wschodzie, a cywilizacyjnie na Zachodzie. Nie ulegało też kwestii, o kogo chodzi: o Czechosłowację, Polskę i Węgry.

Nic dziwnego, że gdy w annus mirabilis 1989 byli dysydenci doszli do władzy, postanowili przekuć dawne idee w nowe rozwiązania. Tak narodził się – szybko, bo już 15 lutego 1991 r. – Trójkąt Wyszehradzki, po „aksamitnym rozwodzie” Czechów i Słowaków zamieniony w Grupę Wyszehradzką. Gdy ta współpraca ruszała, opowiadał się za nią, choć bez wielkiej werwy, Zbigniew Brzeziński (przecież żona Czeszka!), a w świecie zachodnim mocno propagował tę ideę aktywny Timothy Garton Ash. Gdzie tylko mógł, elokwentnie forsował ten pomysł, a całość swych wywodów zebrał w dwóch poczytnych tomach „Wiosna obywateli” i przede wszystkim „Pomimo i wbrew. Eseje o Europie Środkowej”.

W tym drugim, w kluczowym tekście „Czy Europa Środkowa istnieje?” pisał: „Europa Środkowa nie jest regionem, którego granice można wytyczyć na mapie, jak na przykład Ameryka Środkowa. Jest to królestwo ducha”. Dawał tym samym do zrozumienia, że ta koncepcja może być zarówno szersza – geograficznie, jak i głębsza – ideowo
i światopoglądowo. Albowiem, jak dodawał, „ta nowa Europa Środkowa jest właśnie tym – ideą”.

W odpowiedzi na te wywody odezwał się George F. Kennan, sędziwy nestor amerykańskiej dyplomacji, także świetnie znający nasz region, a szczególnie ZSRR. Przyznał, że pojęcie „Europa Środkowo-Wschodnia”, jakiego także, rzadziej, używał T. Garton Ash ma jakiś sens, natomiast co do pojęcia „Europy Środkowej” miał poważne wątpliwości, tak co do zakresu, jak i treści. Uznał bowiem, że jest to „koncept niejasny (vague) i niepewny”.

Nasze losy na szali

Przez pewien czas, tuż po zmianie systemu, wydawało się, że to entuzjastyczny i natchniony Garton Ash, a nie racjonalny i wyważony Kennan ma rację. Wyszehrad kwitł, a wszystkie państwa członkowskie miały ten sam strategiczny cel: zakotwiczyć się w zachodnich instytucjach. Kiedy jednak już zakotwiczyły, współpraca zamieniała się coraz bardziej w rytuały i fasadę. Owszem, były regularne spotkania na bodaj wszystkich możliwych szczeblach, ale treści było w tym mniej. Często zastępowało ją wspólne zdjęcie ze spotkania.

Pozytywny wyjątek, to Fundusz Wyszehradzki, dający środki na wzajemne lepsze poznawanie się, jak też, mniej znana, ale skuteczna, współpraca naszych ambasadorów przed szczytami (UE czy NATO) w Brukseli. Jednak w miarę upływu czasu coraz bardziej odczuwalna była też atmosfera po drugiej stronie tego lustra: zamiast wspólnych interesów
i empatii, brak było pełnego zrozumienia i zainteresowania się sobą, czego dowodem wycofywanie kolejnych korespondentów z własnych stolic. Zamiast mieć coraz więcej wiedzy o sobie nawzajem, mieliśmy jej – i mamy! – coraz mniej.

Aż przyszedł Euromajdan, a potem aneksja Krymu i krwawy Donbas. I postawił przed nami wszystkimi kolejno lustro, byśmy się w nim przejrzeli: gdzie jesteśmy i o co walczymy? Ma całkowitą rację znany czeski publicysta Luboš Palata, twierdząc: „Kryzys ukraiński to konflikt, który postawił na szali duszę Europy Środkowej”. Przyszedł bowiem czas, gdy wspólne zdjęcia i puste deklaracje są tym, czym w rzeczywistości były: grą pozorów. Tymczasem teraz przyszła przysłowiowa godzina prawdy, gdy liczą się nie werbalne zapewnienia, lecz prawdziwe interesy i fakty.

Te natomiast w Bratysławie, Budapeszcie, Pradze i Warszawie definiujemy inaczej. Władze w Budapeszcie, od pięciu lat trzymane żelazną ręką charyzmatycznego Viktora Orbána idą najdalej. Podważają nie tylko nasze podejście do partnerów – czy rywali – na Wschodzie, ale nawet liberalną demokrację, z dumą wyniesioną na nasze sztandary po 1989 roku. Orbán mówi wprost o „nieliberalnej demokracji”, którego to pojęcia „nie rozumie” nawet kanclerz Angela Merkel, jak mu powiedziała na wspólnej konferencji prasowej podczas niedawnej wizyty w Budapeszcie. A Orbán na dodatek twierdzi, co z perspektywy dzisiejszej Warszawy brzmi jak anatema, że „modeli rozwoju” szuka w Moskwie, Pekinie i Ankarze.

Czy damy przeciwnikom prezent?

Gdy dodamy do tego, nie raz wygłaszane po rosyjsku, tyrady M. Zemana, czyli „nieprzewidywalnego prezydenta z monstrualnym ego” – jak go definiuje szef Instytutu Obywatelskiego w Pradze Roman Joch – to nie możemy już mówić, że nad Europą Środkową i jej instytucjonalną emanacją w postaci współpracy wyszehradzkiej świeci słońce. Albowiem mamy do czynienia z bezprecedensową burzą i głębokim kryzysem, z którego chyba nie za bardzo wiadomo, jak wyjść.

Jak dotąd, wszystko sprowadza się do znanej formuły literackiej: „ino oni nie chcą chcieć”. Warszawa patrzy podejrzliwie na Budapeszt, czemu – ostro – dała wyraz podczas spektakularnie nieudanej wizyty Orbána u nas, Praga nie ufa Warszawie, W. Putin się cieszy, a nasi sąsiedzi na południu bardziej kierują się teraz ku Wiedniowi niż ku Warszawie (na Berlin patrzą wszyscy). Co na takiej glebie można posadzić, jaką roślinę wyhodować?

Faktem jest, że w państwach wyszehradzkich, w każdym na swój sposób, mamy do czynienia z erozją liberalno-demokratycznego modelu zaproponowanego po 1989 roku. Trafia w sedno wspomniany L. Palata, gdy stwierdza: „wyłaniają się młodzi oponenci obecnej wersji liberalnej demokracji, która, w ich mniemaniu, jest co najmniej tak odpowiedzialna za błędy, jak poprzedni system totalitarny”.

To grunt, na którym żywi się Orbán i cała paleta „eurosceptyków”, obecnych – i głośnych – na każdej z naszych scen. Czy nadchodzi era silnych liderów i słabych państw? Czy to ma być prawdziwy wkład Europy Środkowej w nasze wspólne, europejskie dziedzictwo? Czy zamiast budować wspólną środkowoeuropejską tożsamość, która tak mocno nas łączyła w poprzednim systemie, a przynajmniej jego końcówce, będziemy teraz skakać sobie do gardeł?

Gdzie jesteś dzisiaj, Europo Środkowa? – oto pytanie i zadanie na niejeden warsztat i do omówienia na niejednym salonie. Albowiem, jeśli teraz tego tematu rzeczowo, konkretnie i kalkulując swoje własne, ale też nasze wspólne (bo chyba jednak są?) interesy, nie podejmiemy, to sami damy atuty naszym przeciwnikom. A oni tylko czekają na taki prezent.

*Autor – profesor w Centrum Europejskim UW, były ambasador.
Instytut Obywatelski

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.