In vitro: między skrajnościami

assisted reproductive technology| bezpłodność| bruzda dotykowa| Ewa Kopacz| Franciszek Longchamps de Bérier| in vitro| Kościół Katolicki| minister zdrowia

In vitro: między skrajnościami
In vitro: wkłucie w oocyt. Foto: Wikipedia.org

12 listopada 1987 r. w Białymstoku urodziła się Magda, pierwsze dziecko w Polsce poczęte dzięki metodzie in vitro. Już wtedy pojawiły się kontrowersje dotyczące zapłodnienia pozaustrojowego, głosy krytyczne nadchodziły przede wszystkim ze strony Kościoła katolickiego i konserwatywnych publicystów. Ich efektem było m.in. wstrzymanie pod koniec lat 80. procedur w warszawskim Centrum Zdrowia Dziecka  (gdzie pierwszy zabieg zapłodnienia pozaustrojowego udał się w 1988 r.) i zaprzestanie refundowania zabiegów in vitro w 1991 r.

Niemniej z dzisiejszej perspektywy widać, że media i tzw. opinia publiczna przez pierwsze lata funkcjonowania w Polsce zabiegów in vitro były dosyć powściągliwe w ich ocenianiu. Wyjątkiem były doniesienia o kolejnych, kontrowersyjnych, osiągnięciach medycyny reprodukcyjnej, takich jak macierzyństwo kobiet w wieku pomenopauzalnym, pierwsze ICSI (tj. wprowadzenie wyselekcjonowanego plemnika bezpośrednio do cytoplazmy komórki jajowej), tzw. bank spermy noblistów, użycie gamet osób zmarłych czy preimplantacyjna diagnostyka genetyczna.

Kościół, główny aktor

Jednak prawdziwa walka retoryczna i polityczne przepychanki związane z tzw. technikami wspomaganego rozrodu (assisted reproductive technology, ART) rozpoczęły się pod koniec 2007 r., kiedy ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz zapowiedziała, że rząd będzie refundować zabiegi in vitro z budżetu państwa (ostatecznie udało się uruchomić program refundacyjny w 2013 r.). Wywołało to ogromną burzę w mediach i ostry sprzeciw Kościoła. Uregulować te kwestie miała komisja, której przewodniczącym został Jarosław Gowin. W jej skład weszli ponadto prawnicy, naukowcy, lekarze, etycy, teologowie i księża, w tym ks. prof. Franciszek Longchamps de Bérier, który kilka lat później wypowiedział w wywiadzie dla prawicowego magazynu słynne już zdanie na temat  bruzdy, jaką mają mieć dzieci urodzone dzięki technologii in vitro: „Są tacy lekarze, którzy po pierwszym spojrzeniu na twarz dziecka wiedzą, że zostało poczęte z in vitro. Bo ma dotykową bruzdę, która jest charakterystyczna dla pewnego zespołu wad genetycznych”. Słowa, jako zupełnie nieracjonalne, oburzyły specjalistów i rodziców dzieci urodzonych dzięki metodom ART oraz same dzieci – najstarsze z nich mają już ponad 20 lat i świetnie wiedzą, co o nich mówi się w mediach.

Zatem już na początku używania technologii ART w Polsce debata została ustawiona w ten sposób, że jej głównym aktorem stał się Kościół katolicki i osoby z nim związane. To ich stanowisko odtąd miało być punktem odniesienia dla mówienia w przestrzeni publicznej na temat in vitro. Omawiana debata łączy się z kwestią transformacji. Okazuje się, że podobnie jak w przypadku sporu o dopuszczalność przerywania ciąży, kwestia wartościowania in vitro jest sprawą polityczną i dyskusja nad nią towarzyszyła zmianie ustrojowej w 1989 r., kiedy państwo na nowo musiało określać i interpretować swoje relacje z Kościołem. Kwestie światopoglądowe, w tym związane z życiem seksualnym i zdrowiem reprodukcyjnym, zostały postawione w centrum sporu o kształt państwa, w tym stopień jego świeckości. Zatem finansowanie zabiegów ART, a nawet zgoda na ich przeprowadzanie były uzależnione od układów politycznych.

Nie tylko polska debata

Tu piszę o Polsce, ale ta debata nie odbywa się tylko tutaj, choć wydaje się, że w większości państw europejskich znacznie szybciej pogodzono się na poziomie politycznym z faktem istnienia technologii ART i debata z etapu „czy” przeszła do etapu „jak”. To swoiste zatrzymanie w czasie jest jedną z charakterystycznych cech polskiej debaty na temat in vitro i ma swoje konsekwencje, takie jak przemilczanie w debacie kwestii, które wydają się znacznie bardziej kontrowersyjne niż samo korzystanie z technologii ART i powinny być poddawane dyskusji. Mam tu na myśli chociażby kwestię dawstwa gamet i zarodków, które odbywa się w polskich klinikach niemal zawsze z zachowaniem zasady anonimowości. Jest to krytykowane m.in. przez największe polskie stowarzyszenie pacjenckie zajmujące się niepłodnością „Nasz Bocian” i zagraniczne stowarzyszenia dzieci urodzonym dzięki dawstwu.

Także ostatni projekt ustawy o niepłodności przyjęty przez rząd w marcu 2015 (w momencie pisania tego tekstu nie był jeszcze procedowany w Sejmie) nie przewiduje dawstwa jawnego (w tych krajach, gdzie jest ono wprowadzone, w praktyce najczęściej uznaje się, że dziecko ma prawo poznać dane swoich genetycznych rodziców po ukończeniu 18. roku życia, podobnie jak w przypadku dzieci adoptowanych). Jest tak choć wydaje się, że tendencja w prawodawstwie międzynarodowym idzie w tym kierunku – dawstwo anonimowe zabronione jest m.in. w Wielkiej Brytanii, Szwecji, Finlandii, Norwegii, Holandii, Nowej Zelandii.

Retoryka makabry

Zatrzymanie debaty na etapie „czy” nie oznacza zatrzymania praktyki społecznej: w Polsce korzysta się z pomocy surogatek, handluje gametami, zakłada rodziny lesbijskie, czyli korzysta z osiągnięć medycyny reprodukcyjnej, dla której prawnie nie ma w naszym kraju w zasadzie ograniczeń (cały czas nie ma polskiego prawa regulującego kwestie związane z ART). Takie „zamrożenie” debaty wiąże się też z polaryzacją stanowisk, przy czym oba najbardziej rozpoznawalne stanowiska wydają się nie służyć pacjentkom i pacjentom.

Reprezentanci pierwszego, negatywnie odnoszący się do tej technologii, dążący do jej penalizacji (tekst został przesłany do redakcji Instytutu Obywatelskiego w marcu 2015 – przyp. red.), mają do dyspozycji dużo czasu antenowego i przestrzeni w gazetach oraz internecie (w tym w wysokonakładowych dziennikach i tygodnikach), na co warto spojrzeć także w kontekście prowadzonych od lat 90. XX w. badań CBOS: jak wskazuje ośrodek opinii publicznej, Polacy nieprzerwanie popierają zapłodnienie in vitro. Za dopuszczalnością tej metody dla heteroseksualnych małżeństw opowiada się ok. 70-80 proc. Polaków.

Charakterystyczna dla stanowiska negatywnego względem ART jest bardzo ostra retoryka. Mówi się więc w kontekście in vitro o holocauście, morderstwach, niegodnych narodzinach, o kupowaniu dzieci w supermarkecie i pójściu na łatwiznę (mimo że procedura zapłodnienia in vitro jest bardzo długa, często wyczerpująca fizycznie i psychicznie). „Czymże jest literackie wyobrażenie Frankensteina, czyli istoty powołanej do życia wbrew naturze, jak nie pierwowzorem in vitro?” – pytał w wywiadzie dla jednego z portali w 2009 r. biskup Tadeusz Pieronek. Zaś w 2015 r. 8 marca na Manifie w Warszawie mogliśmy zobaczyć plakat (wiele takich znajdziemy w internecie) aktywnej fundacji antyaborcyjnej, na którym umieszczono m.in. drastyczne zdjęcie krwawiącego (rozszarpanego?) noworodka i podpis: „Co robi się z dziećmi z in vitro? Mrozi w beczkach. Porzuca chore. Zabija po wykryciu wad”.

Monsteryzacja i medykalizacja

To, co najbardziej niepokoi w działaniach przeciwników in vitro, to strategia monsteryzacji: posługiwanie się figurą dziecka potwora, wskazywanie – wbrew psychologicznym i medycznym badaniom naukowym oraz zdroworozsądkowej obserwacji – na gorszą kondycję dzieci urodzonych dzięki ART: moralną (mowa o życiu kosztem sióstr i braci), fizyczną (mają mieć wiele wad genetycznych), psychologiczną (pojawia się nawet argument o syndromie ocaleńca, który mają mieć te dzieci, gdy dowiadują się, że ich poczęcie było okupione „śmiercią innych istot ludzkich”). Ale te dzieci nie żyją w medialnej pustce i do nich też docierają tego typu opinie (potwierdzenie tego od samych osób urodzonych dzięki ART otrzymałam wraz z zespołem badawczym podczas realizacji projektu naukowego „Nowe technologie reprodukcyjne – perspektywa childhood studies”, sfinansowanego ze środków Narodowego Centrum Nauki).

Ale jest też drugie stanowisko, również rozmijające się z rzeczywistością i niepozwalające na stworzenie przestrzeni, w której debatowalibyśmy o skomplikowanych problemach wiążących się z rozwojem ART. Chodzi mi o medykalizację problemu, pokazywanie go jako neutralnego zabiegu mającego jedynie wymiar medyczny. Ucieleśnieniem tej strategii są zdjęcia słodkich noworodków wiszące na ścianach ośrodków leczenia niepłodności i zdobiące różne artykuły prasowe na temat in vitro.

Taka strategia neutralizująca także zamazuje istotę problemu. Nie pozwala zauważyć, że chodzi tu o wielkie emocje i nie zawsze dobre, najczęściej niejednoznaczne, decyzje. Nie jest bowiem tak, że o ART powinni rozmawiać tylko lekarze, jak często słyszy się z ich ust, kiedy kolejny raz wypowiada się na ten temat ksiądz lub konserwatywny polityk. To jest temat polityczny, bioetyczny, antropologiczny. O tym należy dyskutować, ale uciekając od dychotomicznych światopoglądów i spolaryzowanych stanowisk.

Polityka tego nie zatrzyma

Etnograficzne rozmowy z osobami niepłodnymi, które korzystały z technologii in vitro (z różnym skutkiem), pozwoliły mi zobaczyć nieprzystawalność języków, odstawanie reprezentacji medialnych od doświadczeń konkretnych ludzi. Znaczna większość tego, co mogę przeczytać i usłyszeć w prasie, internecie, telewizji jest retoryczną, polityczną grą, która nie ma umocowania w rzeczywistym doświadczeniu jednostek, doświadczeniu trudnym, niejednoznacznym, okupionym nierzadko cierpieniem.

Jednak to doświadczenie, nawet najtrudniejsze i nie zakończone sukcesem, wyrażane przez niepłodne pary, nie jest żadną legitymizacją restrykcyjnych rozwiązań odnoszących się do technologii typu in vitro. Jest natomiast argumentem na rzecz dobrej ustawy, regulującej zasady korzystania z ART, przewidującej kontrole ośrodków leczenia niepłodności, ustanawiającej rejestry dawców oraz przypadków niepożądanych, o czym mówi się mało, a co jest w tego typu dziedzinie niezwykle istotne.

Trudno przewidzieć, jakie będą dalsze losy polityczne i prawne technologii in vitro w Polsce. Zapewne wkrótce zostaną przyjęte regulacje ustawowe, które mogą zostać zmienione, kiedy władzę przejmie partia polityczna niechętna ART. Wydaje się, że skoro już tyle o tym powiedziano i ustawiono in vitro jako priorytetowy temat kampanii politycznych, to zmiana koalicji rządzącej będzie musiała wiązać się z przyjęciem rozwiązań prawnych  ograniczających stosowanie in vitro i zapewne zostanie cofnięta refundacja. Par marzących o dziecku to i tak nie powstrzyma przed podchodzeniem do in vitro, nawet jeśli oznaczałoby to dla nich wydanie kolejnych sum na podróże do zagranicznych ośrodków leczenia niepłodności lub omijanie prawa.

*dr hab. Magdalena Radkowska-Walkowicz – pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, współpracuje z Instytutem Filozofii UW w ramach kierunku Bioetyka. Autorka książek Doświadczenie in vitro. Niepłodność i nowe technologie reprodukcyjne w perspektywie antropologicznej.
Instytut Obywatelski

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.