Klaus Bachmann: Populista, czyli kto?

demokracja| Klaus Bach­mann| ksenofobia| nacjonalizm| populista| populizm| skrajna prawica

Klaus Bachmann: Populista, czyli kto?

Populiści stanowią nieodłączny element demokracji. Są jednocześnie niebezpieczeństwem i inspiracją – mówi prof. Klaus Bachmann w rozmowie z Weroniką Przecherską

Weronika Przecherska: W pogrążonej w kryzysie Europie coraz głośniej słychać demagogiczne hasła. Populiści są coraz silniejsi we Włoszech, Holandii czy Wielkiej Brytanii. Czy zagrażają demokracjom?

Prof. Klaus Bachmann: Paradoksalnie, stanowią ich nieodłączny element. Są jednocześnie niebezpieczeństwem i inspiracją. Populiści głosząc proste, radykalne hasła zwracają uwagę na ważne problemy, które dotychczas nie miały szans przebić się w debacie publicznej. Reprezentując marginalizowane interesy i poglądy, zapobiegają jednocześnie radykalizacji tych, których w wielkiej polityce brak. Tym samym, choć często atakują instytucje demokratyczne – jak parlament, rząd, trybunał konstytucyjny – przyczyniają się do stabilizacji demokratycznego systemu.

W przeciwieństwie do skrajnej prawicy, populiści nie atakują samej demokracji i nie odpowiadają się za dyktaturą. Są jednak bardzo krytyczni wobec demokracji przedstawicielskiej i instytucji demokratycznych. Jednocześnie propagują demokrację bezpośrednią. Niestety ta ostatnia nie rozwiązuje problemu reprezentatywności polityki. Oczywiście, daje obywatelom maksymalny wpływ na bieg wydarzeń, nie pozwala jednak pociągać do odpowiedzialności polityków. Tego po prostu nie da się zrobić bez instytucji.

Jednak to nie demokratyczny porządek i stabilizacja dają populistom władzę. Ich ulubione instrumenty to chwiejne nastroje i wzburzone emocje. Według jakich reguł grają?

Doskonale wyczuwają społeczne obawy, dlatego ich uwaga z reguły skupia się na jednym temacie. Zazwyczaj jest to walka – z przestępczością, korupcją i imigracją. Scena polityczna jest dla nich niczym arena, na której rozgrywa się walka dobra ze złem. Podział jest prosty: białe i czarne, zbawienie i upadek, dobry naród i złe, dbające o własne interesy elity. Oczywiście moralna racja i pełne prawa są po stronie populistów. To oni kreują się na jedynych prawdziwych i uczciwych rzeczników społeczeństwa, które reprezentują. To zabieg w dużej mierze niedemokratyczny. Polityka w ujęciu populistów nie jest jednak
walką o władzę pomiędzy dwoma równoprawnymi konkurentami. To konflikt, który toczą dobrzy populiści i ich niemoralni przeciwnicy. W przeciwieństwie do tradycyjnych partii, populiści odmawiają swoim konkurentom moralnego prawa do rywalizowania z nimi.

Jednym słowem – trudno tu o jakiekolwiek pole do współpracy.

Podstawą działania populistów jest kontestowanie istniejącego porządku politycznego i sceptycyzm wobec instytucji pośredniczących. Nic więc dziwnego, że nie postrzegają  politycznych przeciwników jako potencjalnych koalicjantów. Podobnie jak mediów, które w ich oczach są poplecznikami rządzących. Co ciekawe, inne partie przyczyniają się do popularyzacji populistycznych sloganów nawet wtedy, kiedy są im przeciwne i polemizują z nimi.

Kiedy jednak populiści zdobywają władzę i tworzą rząd albo wchodzą w koalicję, bardzo szybko tracą urok w oczach swoich wyborców. Stają się częścią „układu”, przeciwko któremu obiecali walczyć podczas kampanii wyborczej. To kolejna różnica między skrajną prawicą a populistami. Skrajna prawica u władzy jest niebezpieczna dla demokracji. Populiści u władzy są zazwyczaj niebezpieczni dla opozycji. W ostatecznym rachunku zaś – dla samych siebie.

Jednak nie wszystkie społeczeństwa dają się uwieść ich postulatom. Na niemieckiej scenie politycznej trudno się dopatrzyć znaczących partii i ruchów populistycznych. Czy nasi sąsiedzi są mniej wrażliwi na chwytliwe hasła populistów?

Nie, to raczej instytucjonalne bariery dla rozwoju populizmu są tam trochę wyższe niż w pozostałych krajach. Mniej jest instrumentów demokracji bezpośredniej. Tym samym system polityczny staje się bardziej odporny na zmiany społeczne. Prawdą jest jednak, że w Niemczech nie ma dla skrajnych, populistycznych partii miejsca w debacie publicznej. To zasługa kultury politycznej i systemu medialnego. Przedstawiciele politycznego establishmentu wykluczają jakikolwiek poklask dla propagandy ksenofobicznej i nacjonalistycznej. Również media pozostają na nią obojętne. Jest to jednak sytuacja dość  wyjątkowa na skalę europejską. W Wielkiej Brytanii BBC dopuszcza do głosu przedstawicieli brytyjskiej eurosceptycznej UKIP. Również w polskiej debacie publicznej apel o ignorowanie nieistniejącej już populistycznej Samoobrony czy LPR pozostałby bez echa. Nie pozwoliłaby na to silna konkurencja, ideologizacja i polaryzacja na scenie mediów.

Czy jest to tylko kwestia kultury politycznej? A może rezultat wyciągnięcia przez Niemców lekcji z historii?

W Niemczech tworzenie ruchu albo partii prawicowo-populistycznej, która nie kojarzyłaby się po jakimś czasie ze skrajną prawicą – a co za tym idzie, z neonazizmem – było dotąd niemożliwe. Już samo słowo „prawica” jest obarczone tak złymi konotacjami, że nawet chadecja nie chce uchodzić za prawicę, lecz „mieszczańskie centrum”. Przecież to konserwatyści i narodowi liberałowie w schyłkowej Republice Weimarskiej współpracowali z nazistami i wynieśli Hitlera do władzy. W innych krajach – w Polsce, w Austrii – można być „porządnym prawicowcem” i powoływać się na przedwojenną prawicę. W tych państwach była ona bowiem przeciwko nazistom, stając się potem ofiarą hitlerowskich represji i prześladowań.

W Niemczech było inaczej, dlatego każda prawica – szczególnie ta głosząca populistyczne hasła i atakująca instytucje demokratyczne – nie ma możliwości odwołania się do historii. Jest pozbawiona tradycji lub skazana na skojarzenia z neonazistami. To zaś natychmiast prowadzi do totalnej izolacji ze strony innych partii i mediów. W latach 90. intelektualiści i publicyści skupieni wokół „Junge Freiheit” próbowali stworzyć taki „nienazistowski nurt” niemieckiej prawicy. Bardzo szybko jednak stali się przedmiotem ataków mediów, polityków i opinii publicznej. W efekcie znaleźli się, razem z neonazistami, na celowniku Urzędu Ochrony Konstytucji. Taki los sam czeka każdą próbę tworzenia partii prawicowo-populistycznych w Niemczech.

Czy inaczej jest po lewej stronie sceny politycznej?

W Niemczech komunistyczna przeszłość nie dyskredytuje tak bardzo jak skrajnie prawicowa. Po lewej stronie sceny politycznej sytuuje się PDS/Die Linke, która obecnie jest pogrążona w kryzysie i wewnętrznie podzielona. Partia ta startowała jako lewicowo-populistyczna, od lat jednak współrządzi na szczeblu landów. Spektrum jej tematów jest dość szerokie. Tradycyjnie też, podobnie jak Zieloni, ma wieloosobowe przywództwo. A przecież skupiona wokół jednego lidera partia populistyczna rozpada się, gdy ten odchodzi lub ma skutecznego konkurenta w walce o przywództwo. Dlatego w angielskojęzycznej literaturze nazywa się taką partię „one issue – one lider party” (partia jednego tematu i jednego lidera).

Zieloni odnieśli jednak sukces na scenie politycznej. Nie można ich oczywiście nazwać populistami, ale zbuntowanym głosem pokolenia – na pewno.

Różnica między protestem i populizmem jest dość płynna. Zieloni rzeczywiście na początku swej działalności byli taką partią protestu. Ich pomysły na demokrację miały wiele cech populistycznych: byli podejrzliwi wobec establishmentu i instytucji państwowych, wykluczali jakiekolwiek koalicje i współrządzenie. Idealizowali też demokrację oddolną i byli nieufni wobec jakiejkolwiek władzy – nawet wobec własnego, wybieranego demokratycznie, kierownictwa. Dlatego robili wszystko, by nie mieć jednego lidera. Dziś są stałym elementem niemieckiej sceny politycznej. Niedawno minęło trzydzieści lat, odkąd zasiedli w Bundestagu. Odgrywają także znaczącą rolę na szczeblu landowym. Ich historię porównuje się do walczących o cyfrową rewolucję Piratów. Jednak moim zdaniem to póki co bardziej grupa nacisku niż partia polityczna.

Z naszej rozmowy mogłoby wynikać, że na niemieckiej scenie politycznej populizm nie istnieje. A to przecież nieprawda.

Rozmawiając o populizmie, musimy oddzielić sposób politycznego komunikowania i populizm jako ruch lub partię. W Niemczech trudno zaobserwować znaczące ruchy i inicjatywy populistyczne. Jednak w każdej z partii bez trudu znajdziemy polityków posługujących się populistyczną retoryką. Wystarczy przypomnieć chociażby slogan polityków CDU/CSU sprzed ponad dziesięciu lat: „Kinder statt Inder” (dzieci zamiast Hindusów). Niemiecka gospodarka odczuwała wtedy szczególnie brak dobrze wykształconych pracowników w sektorze IT. Chadecja zaś – także przy pomocy tego hasła – sprzeciwiała się pomysłowi liberalizacji imigracji, głoszonemu przez SPD i Zielonych.

Również były kanclerz Gerhard Schröder zasłynął z antyamerykańskich i pacyfistycznych wypowiedzi w kampanii wyborczej poprzedzającej inwazję USA na Irak. Z kolei bawarska CSU regularnie protestuje przeciwko „brukselskiej biurokracji” i „nadmiernej regulacji molocha z UE”. Obecny szef partii Horst Seehofer powszechnie znany jest z tego, że skomplikowane tematy przedstawia w postaci sztampowych rozwiązań.

Jednym słowem – emigranci i euro to uosobienie niemieckich lęków.

Rzeczywiście, populiści wykorzystują „lęk przed obcymi”, imigrantami. W Niemczech islamofobia spowodowała np. powstanie lokalnych inicjatyw obywatelskich sprzeciwiających się budowaniu dużych meczetów. Sprawiła też, że antymuzułmańska  książka „Deutschland schafft sich ab ” (Niemcy wykańczają się same), autorstwa dawnego członka zarządu Bundesbanku Thilo Sarrazina, stała się bestsellerem. Co ciekawe, nie wywołała jednak żadnej próby zbudowania politycznego ruchu skupionego wokół tego tematu.

Inaczej jest w przypadku niechęci do euro. W Niemczech tworzy się dziś przecież partia przeciwna obecnemu kształtowi i sposobowi ratowania Unii Europejskiej. Czy nadchodzące wybory, mimo tych eurosceptycznych nastrojów, przyniosą nam jakieś niespodzianki?

Niemieccy populiści nie po raz pierwszy grają na niechęci Niemców do euro i przywiązaniu do niemieckiej marki. Wystarczy przypomnieć choćby obawy, które towarzyszyły kolejnym fazom wprowadzania Unii Gospodarczo-Walutowej. Niemcy drżeli wtedy przed wyższą inflacją, upolitycznieniem Europejskiego Banku Centralnego czy niską wartością euro. Te obawy wykorzystywały z kolei środowiska konserwatywne.

Nie inaczej jest dziś. Założyciele ruchu Alternative für Deutschland (Alternatywa dla Niemiec) – konserwatywni i liberalni ekonomiści oraz intelektualiści – są przekonani, że ratowanie Grecji jest równoznaczne ze zdradą niemieckich interesów. Ich szanse na sukces są jednak niewielkie. Kwestia europejskiej integracji nigdy nie była w Niemczech przyczyną trwałych podziałów społeczno-politycznych. Oczywiście nigdy nie można być pewnym biegu wypadków, jest jednak mało prawdopodobne, by populiści na stałe zagościli na niemieckiej scenie politycznej.

*Prof. Klaus Bachmann – politolog, publicysta, wykłada w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej

Instytut Obywatelski

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.