Na wokandzie: Szkoły bezrobotnych prawników?

metodologia nauczania prawa| Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego| Ministerstwo Sprawiedliwości| Na wokandzie| Uniwersytet Wrocławski| wydział prawa| wykształcenie prawników

Na wokandzie: Szkoły bezrobotnych prawników?
Foto: Wikimedia Commons

Usiłując uczyć prawników wszystkich przepisów osiągamy dziś to, że część absolwentów nie wie o prawie niczego, inni wprawdzie wiedzą o nim naprawdę dużo, lecz znaczna część tej wiedzy jest zbędna – pisze w numerze 18 kwartalnika MS "Na wokandzie" profesor z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Na poziom wiedzy i umiejętności absolwentów szkół prawa skarżą się pracodawcy i osoby prowadzące szkolenia na aplikacjach. Problem jakości edukacji prawników został zaniedbany na poziomie koncepcyjnym, a jego rozwiązanie utrudnia wadliwa organizacja systemu kształcenia. Jeżeli nie podejmie się zdecydowanych działań, wydziały prawa mogą stać się kolejnymi fabrykami wykształconych bezrobotnych.

Wiemy, że niewiele wiemy

Nie chodzi nawet o to, że wydziały prawa nie umieją osiągać właściwych efektów kształcenia. Dziś nie wiemy nawet, jakich konkretnie efektów chcemy – a za to odpowiada już całe środowisko prawnicze.

Nie wypracowaliśmy zestawu umiejętności, jakimi powinien dysponować absolwent studiów prawniczych. Niekiedy te same grupy formułują oczekiwania zupełnie sprzeczne. Od dwóch wysokich przedstawicieli tego samego samorządu prawniczego usłyszałem ostatnio dwie wykluczające się tezy – że absolwent prawa ma mieć wiedzę praktyczną i być przygotowanym do rozwiązywania problemów prawnych i występowania przed sądem, oraz to, że na studiach należy uczyć prawa rzymskiego, historii i filozofii prawa, bo reszty absolwent dowie się na aplikacji. Świadczy to o zupełnym braku jakiejkolwiek spójnej koncepcji.

Nie istnieje też wiarygodna metoda sprawdzania umiejętności absolwenta studiów prawniczych. Niestety, nie spełnia tego zadania obowiązek napisania pracy magisterskiej oraz egzamin magisterski w jego obecnym kształcie. Wbrew oczekiwaniom, nie spełniają go również egzaminy wstępne na aplikacje prawnicze. Po pierwsze, posługują się one tylko jedną metodą sprawdzania wiedzy, i to metodą o wątpliwej przydatności – testem. Po drugie, wyniki egzaminów z kolejnych lat wskazują, że nigdy nie określono w sposób trwały wymaganego od zdających poziomu wiedzy.

Niewątpliwie, w dążeniach do poprawienia poziomy studiów prawniczych przeszkadza przede wszystkim niepełne zrozumienie przez środowisko prawnicze roli prawnika we współczesnym świecie. Wciąż patrzy się na nią przez pryzmat klasycznych zawodów – sędziego, adwokata, radcy prawnego, prokuratora. Tymczasem dzisiejsi absolwenci studiów prawniczych pełnić będą różne role społeczne. Znaczna część, oczywiście, będzie ubiegać się o uprawnienia do wykonywania wspomnianych zawodów. Wielu jednak zostanie prawnikami w urzędach, bankach, firmach ubezpieczeniowych i najróżniejszych innych przedsiębiorstwach, a praca ta będzie wymagała zupełnie innego profilu wiedzy i umiejętności niż np. praca adwokata. Dlatego nie można pozwolić, by dyskusja o kształceniu prawników prowadzona była wyłącznie z punktu widzenia tradycyjnych profesji. A tak się, niestety, często dzieje, czego dobrym przykładem są niektóre krytyczne wypowiedzi na temat dwustopniowych studiów prawniczych.

Ile znaczków dla osadzonego?

Jest kilka przyczyn, dla których kształcenie prawników na polskich uniwersytetach nie odpowiada i nie będzie w przyszłości odpowiadać potrzebom państwa i gospodarki. Część z nich dotyczy samego środowiska akademickiego, inne – struktur organizacyjnych, w których ono funkcjonuje.

Jednym z największych błędów popełnianych dziś przez kadrę wydziałów prawa jest niedostrzeganie zmian, jakie system prawny przeszedł w ciągu ostatnich 25 latach. W skrajnym uproszczeniu – zmiany te sprowadzają się do znacznego zwiększenia liczby przepisów. Brzmi to banalnie, ale kryje się za tym poważny problem. Sfera życia społecznego regulowana prawnie rozszerzyła się znacznie, zwiększyła się też szczegółowość tych regulacji.

W efekcie, o ile jeszcze w latach 80-tych XX w. usiłowanie nauczenia studenta „całego prawa” (włącznie z anegdotyczną ilością znaczków na list przysługujących miesięcznie osadzonemu), mogło być sensowne, to dziś jest to absurdalne. Mimo to trzymamy się tej myśli kurczowo, konstruując programy studiów tak, by jak najwięcej „materiału” udało się w nie upchnąć. Tymczasem mało kto jest w stanie ogarnąć pamięcią całość dzisiejszego systemu prawa i z pewnością nie ta zdolność czyni kogoś dobrym prawnikiem. Nie wspominając już o tym, że tak uzyskana „wiedza” zdezaktualizuje się, zanim jej posiadacz skończy studia. W efekcie, usiłując nauczyć wszystkich wszystkiego, osiągamy tyle, że niektórzy kończąc studia nie wiedzą niczego o niczym, inni zaś wiedzą sporo o różnych przepisach, oraz to jeszcze, że duża część ich wieloletniej nauki nie miała sensu.

Drugim błędem jest zaniedbanie badań nad metodologią nauczania prawa. W krajach anglosaskich półki księgarń uginają się od książek uczących, jak uczyć prawa. W Polsce ich nie ma. Wykładamy i prowadzimy ćwiczenia tak, jak robili to nasi poprzednicy i, co gorsza, wielu z nas jest przekonanych, że to najlepszy albo wręcz jedyny możliwy sposób. Rzesze kandydatów gotowych zapłacić czesne za niestacjonarne studia, a przy tym nieskłonnych czy niezdolnych do formułowania oczekiwań co do jakości nauczania, spowodowały, że w ostatnich dwudziestu latach kształcenie uniwersyteckie niemal zatrzymało się w rozwoju. Nie bez znaczenia jest tu również nadmierna aktywność pozauczelniana wielu nauczycieli akademickich, zabierająca im czas na doskonalenie umiejętności dydaktycznych.

Mieszanka średniowiecza z PRL-em

Kolejną przyczyną obecnego niezadowalającego stanu rzeczy jest system finansowania uczelni. Dotacja budżetowa jest dziś głównym źródłem przychodu, zaś liczba studentów to podstawowy czynnik wpływający na jej wysokość. Drugim w kolejności źródłem przychodów są opłaty pochodzące od studentów niestacjonarnych. Wobec radykalnego spadku ilości osób zdających maturę, system taki wpycha wydziały prawa w pułapkę. Albo postawią jakieś wymagania kandydatom i studentom, co oczywiście zmniejszy ich liczbę, a więc i wpływy, albo przyjmą każdego chętnego niezależnie od kwalifikacji, byle tylko utrzymać finansowe status quo.

Dla przedsiębiorcy wybór byłby prosty. Skoro nie da się zwiększyć przychodów, to należy zmniejszać koszty, albo (a najlepiej jednocześnie) poprawiać jakość produktu. Uczelnia świadczy usługi na konkurencyjnym rynku i musi odpowiadać na jego wymagania. Problem w tym, że do państwowej uczelni zasady ekonomii stosują się wybiórczo. Nic wspólnego z rynkiem nie ma w szczególności sposób, w jaki jest zarządzana.

Były rektor mojej uczelni nazywa prawo o szkolnictwie wyższym „statutem spółdzielni pracy”. I ma rację. Model zarządzania uczelnią wdrażany przez kolejne wersje tej ustawy jest jakąś mieszanką uniwersytetu średniowiecznego z peerelowskim. Zasadnicza wada tego systemu polega na powierzeniu najważniejszych decyzji organom kolegialnym reprezentującym pracowników i studentów, w których przewagę ma gremium najbardziej zachowawcze – profesura. Niektóre kluczowe decyzje strategiczne i operacyjne podejmują bezpośrednio lub pośrednio ci, którzy są osobiście zainteresowani ich skutkami (pracownicy) wspólnie z tymi, których długotrwałe skutki tych decyzji w ogóle nie obchodzą (studenci). W wyniku tego np. decyzja o wprowadzeniu motywacyjnego systemu wynagradzania wymaga zgody większości, w tym tych, którzy od motywacji wolą święty spokój, a jest ich niemało. Decyzję o kształcie programu studiów podejmuje rada wydziału, czyli grono ludzi, których zatrudnienie (oraz zatrudnienie ich podwładnych) zależy od tego, by w tym programie znalazły się wykładane przez nich przedmioty.

Powyższe pokazuje, dlaczego dyskusja o programie studiów nie skupia się na potrzebach rynku pracy oraz wymaganiach nowoczesnego kształcenia. Obecnego stanu rzeczy broni się argumentami nawiązującymi do idei wolności akademickiej i autonomii uczelni. Nie chodzi tu jednak o autonomię, ale o sposób korzystania z niej, utrudniający osiągnięcie celu, dla którego uczelnia została powołana – porządnego kształcenia studentów. Ktoś powiedział kiedyś, że państwowa szkoła wyższa to taki okręt, w którym zmiana kursu o trzy stopnia trwa cztery lata. W rzeczywistości jest jednak gorzej. To okręt, gdzie kapitana, nawigatora i sternika wybiera w powszechnym głosowaniu załoga oraz pasażerowie, wytyczając mu następnie plan podróży.

Czas na zmiany

Czy da się z tym coś zrobić? Owszem, ale wymaga to poważnych decyzji na różnych szczeblach – od wydziałów i uniwersytetów, przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Ministerstwo Sprawiedliwości, aż po parlament.

Przede wszystkim, zarządzanie uczelnią wyższą i jej wydziałami musi być powierzone osobom wyłonionym wyłącznie w drodze konkursów, a nie wybieranym przez podwładnych. Takie konkursy powinny być rozstrzygane przez gremia reprezentujące przedstawicieli władzy państwowej i samorządowej, lokalnych pracodawców, pracowników uczelni, studentów oraz innych, niezainteresowanych bezpośrednio, przedstawicieli nauki – a przy tym skonstruowane tak, by nie dominowała w nich żadna ze wspomnianych grup. Należy również znieść istniejące ograniczenia w rozwiązywaniu stosunków pracy z nauczycielami akademickimi, dając osobom zarządzającym uczelnią pełną swobodę działania.

Konieczne są badania na temat roli prawnika we współczesnym świecie i oczekiwań kierowanych wobec osób wykonujących ten zawód, a także na temat skutecznych metod kształcenia prawników. Programy studiów powinny ograniczać kształcenie obowiązkowe do prawoznawstwa ogólnego i najbardziej podstawowych specjalności prawniczych, a w pozostałym zakresie dawać studentom szerokie możliwości wyboru przedmiotów.

W toku kształcenia trzeba skupić się na nauce umiejętności rozumienia i stosowania przepisów prawa oraz znajomości podstawowych konstrukcji poszczególnych jego gałęzi, a nie egzekwowaniu pamięciowego opanowania materiału normatywnego. Kolejnym krokiem powinno być wprowadzenie państwowego egzaminu prawniczego kończącego studia, będącego przepustką na aplikacje prawnicze i odbywającego się przed komisją zewnętrzną w stosunku do uczelni. Egzamin ten powinien obejmować kilka najważniejszych dziedzin prawa oraz wybrane przez studenta z szerszej listy dyscypliny dodatkowe. Mógłby zawierać test (dla sprawdzenia, czy zdający ma podstawową wiedzę z całości danej dyscypliny, a nie tylko wiedzę wycinkową), powinny jednak dominować w nim zadania pisemne (kazusy).

Jeśli chodzi o kwestie finansowe, głównymi kryteriami, od których zależna byłaby wysokość finansowania działalności dydaktycznej wydziałów prawa, powinny być liczba studentów stacjonarnych i średni wynik państwowego egzaminu prawniczego wszystkich absolwentów danego wydziału. Uczelnia mogłaby nadal pobierać czesne od studentów niestacjonarnych, ale wynik ich egzaminu końcowego byłby uwzględniany w tym wyliczeniu.

Tych postulatów nie da się wprowadzić od ręki, zaś ich realizacja nie da nagłej poprawy poziomu wykształcenia prawników. Trzeba jednak o nich dyskutować, bo sytuacja będzie się pogarszać. Dzisiejsza struktura zarządzania uczelniami wyklucza ich samoreformowanie się, zaś system finansowania skłania do obniżania, a nie poprawy poziomu kształcenia.

Oczywiście, proponowane zmiany musiałyby kosztować, tymczasem Polska nie jest państwem zamożnym. Rzecz w tym, że niezamożnych nie stać na szkoły złe ani nawet średnie.

Autor jest profesorem nauk prawnych, kierownikiem Zakładu Prawa Cywilnego i Prawa Międzynarodowego Prywatnego i prodziekanem na Wydziale Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego. Tezy zawarte w artykule są jego prywatnymi opiniami.

Na wokandzie

 

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.