Nie pytaj: kiedy do euro, zapytaj: po ile

euro| Grecja| konkurencyjność| kryteria z Maastricht| kurs walutowy| wzrost cen

Nie pytaj: kiedy do euro, zapytaj: po ile

Ostatnio znów powróciła kwestia przyjęcia euro. Tymczasem większość społeczeństwa nie chce przejścia na wspólną walutę, bo uważa, że będzie to dla nich niekorzystne. Przez co najmniej kilka lat możemy spać spokojnie. Jednak nie termin rezygnacji ze złotego jest najważniejszy, ale to, po jakim kursie nastąpi wymiana.

O wejściu Polski do strefy euro znów zrobiło się głośno przy okazji wydarzeń na Ukrainie. Jednak myślenie o tym w kontekście politycznym, czyli silniejszej integracji z Unią Europejską w perspektywie rosyjskich mocarstwowych zakusów, nie wydaje się najlepszym pomysłem. Taka decyzja ma bowiem wymiar przede wszystkim ekonomiczny i tego typu względy powinny być brane pod uwagę. Trochę przy tym zapomniano o wszystkich wątpliwościach, obawach i zagrożeniach, które pojawiły się w związku z nie tak dawnym przecież globalnym kryzysem finansowym. Nie tylko w potocznej opinii przeważa pogląd, że najważniejszy jest wybór odpowiedniego terminu przyjęcia wspólnej waluty. To oczywiście kwestia istotna, ale nie tak bardzo, jak to, po jakim kursie nastąpi przejście ze złotego na euro. Od tego zależeć będzie kondycja naszej gospodarki, a więc także bilans strat i korzyści każdego z nas.

Choć wpływ kursu zamiany na przyszłość naszą i gospodarki to skomplikowany mechanizm, jego istotę można zilustrować na prostym przykładzie. Przy tej okazji można też odmitologizować powszechne obawy, widoczne w niemal każdym badaniu ankietowym, w którym Polacy odpowiadają na pytania, czy chcą przyjęcia euro i co o tym sądzą. Także najnowsze sondaże wskazują, że nie chcemy tego i boimy się, że na tym stracimy. Aż 63 proc. badanych w marcu przez TNS OBOP uważa, że przyjęcie wspólnej waluty będzie niekorzystne dla sytuacji gospodarstw domowych. Znacznie trudniej dowidzieć się, z czego to przekonanie wynika i na czym się opiera.

Obawy dotyczą głównie tego, że wzrosną ceny. Rzeczywiście, w większości krajów, po operacji zamiany lokalnej waluty na euro obserwowano niewielki, krótkotrwały wzrost cen, rzędu 1-2 proc. Wynikał on jednak nie z jakiegoś mechanizmu ekonomicznego, lecz efektu niekorzystnego dla konsumentów zaokrąglania cen oraz wykorzystywania operacji zamiany do podnoszenia cen przez część handlowców. Jest też spora grupa malkontentów, którzy mówią, że po wymianie będą zarabiać zaledwie kilkaset euro, czyli znacznie mniej, niż ich koledzy w większości krajów europejskich. Z tego punktu widzenia wydawałoby się, że najbardziej korzystnym dla wszystkich z nas byłaby sytuacja, w której wymiana następuje w proporcji jeden do jednego, czyli za jednego złotego dostajemy jedno euro. Zobaczmy, co by się wówczas stało.

W tym celu wyobraźmy sobie przysłowiowego Jana Kowalskiego, który zarabia 4200 zł, czyli około 1000 euro przy obecnym kursie. Jan pracuje w fabryce samochodów, produkującej auto marki Polonez Benz, następcę tego Poloneza, znanego sprzed lat. Polonez Benz jest już oczywiście znacznie bardziej nowoczesny. Kosztuje 63 tys. zł., czyli 15 tys. euro i świetnie sprzedaje się za granicą, więc dwie trzecie aut idzie na eksport. Pewnego dnia przychodzi moment przyjęcia euro. Jakimś cudem udaje się nam wynegocjować w Unii Europejskiej, że wymiana następuje w skali jeden do jednego. Jan i jego koledzy powinni czuć się szczęśliwi. Od tego dnia jego zarobki wzrosły do 4200 euro.

Ale szczęście nie jest już tak wielkie, gdy okazuje się, że cena produkowanego przez nich auta wynosi 63 tys. euro. A więc Jan i wszyscy Polacy, którzy zarabiają tyle co on, mogą sobie kupić Poloneza Benz za piętnaście miesięcznych pensji, a więc podobnie, jak przed wymianą, wówczas, gdy obowiązywał złoty. Czyli nic się tu nie zmieniło. Operacja ma identyczny wpływ na naszą siłę nabywczą, jak przeprowadzona 19 lat temu denominacja, w wyniku której z każdego banknotu skreślono cztery zera. Fakt, że ówczesny „nowy” złoty odpowiadał 10 tys. starym, niczego nie zmienił, bo ceny zostały ogołocone z takiej samej liczby zer.

Ale to tylko jedna strona medalu. Bowiem teraz Jan Kowalski wyjeżdżając za granicę na wczasy, może czuć się rzeczywiście bogatszy, bo poprzednio jego pensja po wymianie na euro wynosiła 1000, a teraz nie musi wymieniać, bo ma 4200 euro. Może więc kupić sobie to, na co nie mógł sobie pozwolić wcześniej i czuć się jak prawdziwy Europejczyk. To, że kupując chętniej za granicą, przestaje kupować część towarów produkowanych w Polsce, może stanowić pewien problem. Na razie nie dla naszego Jana z fabryki samochodów, ale na przykład dla jego kolegi z fabryki maszynek do golenia. Jeśli Jan będzie kupował maszynki niemieckie, bo lepsze, to fabryka jego kolegi nie sprzeda tylu maszynek, co poprzednio i po krótkim czasie kolega będzie zarabiał mniej, a może wcale, bo znajdzie się na bezrobociu.

Problem Jana pojawi się wówczas, gdy to nie Jan wyjedzie za granicę, ale gdy znajdzie się tam produkowany przez niego Polonez Benz. Skoro w Polsce na „nowe pieniądze” auto kosztuje 63 tys. euro, to powinno tyle samo kosztować za granicą. Tyle tylko, że Johan z Niemiec, mając do wyboru w tej samej cenie Poloneza Benz i Mercedesa Benz, z pewnością wybierze tego drugiego. Albo zgodzi się jedynie na poprzednią cenę, czyli 15 tys. euro, za którą rok wcześniej Poloneza kupił jego sąsiad. W obu przypadkach fabryka Jana nie wyjdzie na swoje. Szczęście Jana z 4200 euro będzie więc prawdopodobnie trwało bardzo krótko. Podzieli on los swojego kolegi z fabryki maszynek do golenia, a Polska podzieliłaby prawdopodobnie prędzej lub później, los Grecji, Hiszpanii czy Portugalii.

Niestety, prostym lekarstwem na szczęście i dobrobyt oraz dynamiczny rozwój gospodarki, nie byłoby wcale przyjęcie kursu na przykład 5 zł za jedno euro. Wówczas bowiem wszystko, co zagraniczne okazałoby się zbyt drogie nie tylko dla Jana, ale i dla jego fabryki, która jedną trzecią komponentów do Poloneza Benz musi jednak sprowadzać z innych krajów. Nie dość więc, że Jan zarabiałby nie 1000 euro, jak obecnie, a tylko 840 euro, to jeszcze Polonez Benz musiałby zdrożeć, podobnie jak maszynki do golenia, pralki, lodówki i wszystko, co wymaga „wsadu importowego”.

Z tego wynika, że główny problem nie w tym, kiedy przyjmiemy euro, ale w tym, ile będzie wynosił kurs wymiany, a kurs wymiany będzie ustalany w odniesieniu do stanu polskiej gospodarki. Nie będzie przy tym chodziło jedynie o spełnienie formalnych kryteriów, przyjętych przez Unię Europejską, czyli tzw. kryteriów z Maastricht, ale o konkurencyjność naszych wyrobów i usług. Mówiąc wprost, wymiana jeden do jednego mogłaby być uzasadniona tylko wtedy, gdybyśmy byli w stanie konkurować nie tylko z Mercedesem i nie tylko ceną. A morał z tego taki, że powinniśmy się martwić nie tyle problemem zaokrąglania cen i odpowiedniego poziomu deficytu budżetowego, ile wydajnością pracy i nowoczesnością gospodarki.

*Autor jest analitykiem w firmie Open Finance

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.