Na wokandzie: Prokuratorski obiektywizm

Andrzej Z. "Słowik"| Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji| niesłuszne oskarżenia| pomyłka sądowa| prokuratura| Ryszard Bogucki| Ryszard Walczuk| zasady praworządności

Na wokandzie: Prokuratorski obiektywizm

Od Redakcji Obserwatora: W 17 numerze kwartalnika "Na wokandzie" wydawanego przez Ministerstwo Sprawiedliwości ukazał się artykuł Krzysztofa Sobczaka nt. kondycji prokuratury, który w kontekście dzisiejszego (31 sierpnia) wyroku o zabójstwo gen. Papały uniewinniającego Ryszarda Boguckiego i Andrzeja Z. "Słowika" potwierdza, że słowa sędziego Pawła Dobosza ten zły stan potwierdzają:

 

- Sąd po tych 15 latach może stwierdzić tylko, że nie wie, dlaczego zabito Marka Papałę - przyznał sędzia. Według sądu prokurator przedstawił jednostronną ocenę dowodów, a odtworzona przez niego wersja wydarzeń nie opierała się na zasadzie obiektywizmu. - Dowody prokuratora nie wytrzymały próby na rozprawie głównej - tłumaczył sędzia - Wyrok skazujący nie byłby sprawiedliwy. Byłby fasadą sprawiedliwości. /za wyborcza.pl/

 

A oto, co pisze Krzysztof Sobczak:

Policja zatrzymuje człowieka, bo dwie inne osoby powiedziały, że popełnił przestępstwo. Prokurator wnioskuje o areszt, sąd areszt stosuje. Po roku prokurator sprawę umarza, bo nie znajduje dowodów. I nawet nie ma zwyczaju, by ktoś powiedział: przepraszam.

Niesłusznie oskarżeni po kilka miesięcy siedzą w aresztach, tracą pracę, rodziny, przyjaciół. Media codziennie przynoszą takie historie, często o znacznym ciężarze gatunkowym, przeważnie dotyczące osób z jakiegoś powodu znanych. Nieznani cierpią w ciszy.

Oczywiście, fakt, że gazety o czymś piszą, nie oznacza jeszcze, że zjawisko jest poważne. Jednak ze statystyk prokuratury wynika, że niesłuszne oskarżenia to w Polsce problem. Z blisko 1,2 mln stwierdzanych rocznie przestępstw w przypadku dwóch procent dochodzi do uniewinnienia, a w kolejnych dwóch do umorzenia sprawy przez sąd. Można zatem przyjąć, że część z blisko 50 tys. obywateli trafia każdego roku przed sądy karne po to tylko, by dowiedzieć się, że nie było do tego powodu. I niech nikt nie mówi, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Każde z takich oskarżeń to potencjalny ludzki dramat.

W każdej działalności dochodzi do pomyłek, w każdej trzeba zakładać na to jakiś margines. Tylko czy w przypadku prokuratury ten margines nie jest za duży? I czy jego rozmiary zawsze można uzasadnić złożonością i skomplikowaniem spraw? Relacje z procesów, w których dochodzi do uniewinnienia oskarżonego lub umorzenia sprawy, bardzo często zaczynają się od stwierdzenia sędziego, że „tu nie było z czym do sądu przychodzić”. Sędzia widzi miałkość dowodów, ale prokurator nie ma wstydu w oparciu o nie oskarżać. Zaślepiło go, zatracił zdolność realnej oceny?

Problem nieuzasadnionych oskarżeń widzi prokurator generalny. I twierdzi, że próbuje z nim walczyć. Jednak podczas zorganizowanej na początku maja br. przez Fundację Obywatelskiego Rozwoju i stołeczną radę adwokacką konferencji, nie bardzo umiał wskazać na sankcje wymierzane prokuratorom za niesłuszne, bezmyślne lub, co gorsza, politycznie motywowane brnięcie w oskarżenia.

Ile jest w prokuraturze postępowań dyscyplinarnych za takie sprawy? Ile spraw karnych i roszczeń finansowych za odszkodowania wypłacone niesłusznie oskarżonym? Jeśli pracownik prywatnej firmy narazi swego pracodawcę na straty finansowe albo wizerunkowe, to krótka jego kariera. W prokuraturze ta zasada nie obowiązuje.

Wprawdzie Andrzej Seremet zapowiada zmiany w postępowaniu dyscyplinarnym prokuratorów i częściowe jego wyprowadzenie poza prokuraturę (możliwość odwołania się do sądu powszechnego), ale czy to diametralnie zmieni sytuację? Trzeba zresztą uznać jego argument, że z dyscyplinowaniem i karaniem prokuratorów nie można przesadzić, by nie wywołać „efektu mrożącego” w postaci strachu przed oskarżaniem.

Czy jest więc jakiś sposób na ograniczenie skali zjawiska nieuzasadnionych oskarżeń? Jest, i to całkiem prosty. Opowiadał o nim podczas wspomnianej konferencji insp. Ryszard Walczuk, szef Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji. Otóż biuro to nie tylko ściga policjantów łamiących prawo, ale angażuje się też w wyjaśnianie oskarżeń dotyczących funkcjonariuszy. Jak podkreślał, w takich przypadkach stosowana jest zasada „wzmocnionego obiektywizmu”, która polega na tym, że równolegle i z takim samym zaangażowaniem badana jest wersja, że policjant złamał prawo, jak i ta, że przepisów nie naruszył. Jak twierdzi inspektor Walczuk, taki mechanizm powoduje, że często już na początku sprawy podejrzany jest uwalniany od zarzutów. W jednym z przywołanych przypadków jeszcze tego samego dnia udało się wyjaśnić, że oskarżenie o przyjęcie przez policjanta z drogówki łapówki było zwykłym pomówieniem i prokurator odstąpił od dalszego postępowania, w tym od zamiaru aresztowania funkcjonariusza.

Tak działa „policja w policji”. A czy „prokuratura w prokuraturze” jest możliwa? Czy prokuratorzy mogliby we wszystkich sprawach stosować zasadę „wzmocnionego obiektywizmu” wobec zwykłych obywateli? Historie, które wywołały ostatnio publiczną dyskusję o problemie niesłusznych oskarżeń pokazują, że prokuratura ma z tym problem, a prokuratorzy zbyt często koncentrują się tylko na celu, jakim jest udowodnienie za wszelką cenę winy podejrzanemu.

Dlaczego w periodyku adresowanym głównie do sędziów rozpisuję się o problemie trawiącym prokuraturę? Dlatego, że w tych historiach swój udział mają też sędziowie. To przecież nie prokurator, który przychodzi z naciąganymi dowodami, decyduje o tymczasowym aresztowaniu podejrzanego albo o kolejnym przedłużeniu aresztu. Zły system doboru kandydatów do zawodu prokuratora oraz atmosfera panująca w prokuraturze mogą kształtować w jej funkcjonariuszach instynkt psa gończego, który „jak krew poczuje, to zwierzynie nie odpuści”. Ale przecież sąd nie musi temu ulegać.

Owszem, dość często dowiadujemy się, nie bez satysfakcji, że znajduje się w końcu sędzia, który stawia tamę eskalacji absurdalnych oskarżeń. Tylko co powiedzieć o tych wszystkich przypadkach, gdy dopiero sąd apelacyjny, Sąd Najwyższy albo Strasburg stwierdzają, że od początku nie było powodu do oskarżania? Przecież, zanim sprawa znajdzie swój finał w Strasburgu, pochylają się nad nią kolejni sędziowie. A może za słabo się pochylają? Może nie wiedzą o zasadzie „wzmocnionego obiektywizmu”?

I znowu wraca stare pytanie o odpowiedzialność. Zasady praworządności naruszone, autorytet Rzeczypospolitej podważony, odszkodowanie trzeba płacić. A winy i kary jakoś nie widać.

Autor jest publicystą, redaktorem naczelnym serwisów Lex.pl, wcześniej był m.in. szefem „Gazety Prawnej” oraz działu prawnego „Rzeczpospolitej”.

Na wokandzie

Państwo

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.