Głupi nie byłem

Głupi nie byłem
Star 25. Foto: Felix, Wikimedia Commons

Czyli życie dzisiejszego menela z wczorajszą przeszłością w otoczeniu willowy.

Józek idzie dziś do białej willi pod lasem, będzie tam grabił liście. Nie codziennie ma robotę, ale też nie codziennie chce ją mieć. Nie dlatego, że pieniędzy ma dość, bo nie ma. Nie pamięta już kiedy dostawał stałe wypłaty, a wieku do emerytury nie osiągnął – skończył dopiero 60 lat. Do stałej roboty od dawna nikt go nie weźmie – trunkowy jest. Zresztą nie zabiega, mówi że przywykł żyć sobie na luzie. Czasem kapnie zasiłek z pomocy społecznej, ale jak nie, to też nie narzeka.

Mieszka za darmo w domu co go sam pobudował w czasach jeszcze PRL, kiedy forsy miał jak lodu. Pod kuchnią pali drewnem którego w okolicznych lasach leży ile kto chce. Ciuch każdy na grzbiet dostanie czy to w opiece społecznej czy to w kościele – ubrania przewalają się teraz nawet prawie nowe. Chleb, pasztetowa, kartofle czy kasza, kawałek kiełbasy coś na zupę – to nie jest drogie, a ugotować sobie umie. Od kiedy okolica, dawniej pusta, zabudowała się bogatymi willami, nie brakuje też dorywczej roboty. Jedni chcą żeby im skosić czy zgrabić, inni samochód umyć. I co zarobi to na codzienne życie starczy. Do niedawna jeszcze samochody reperował w okolicznych warsztatach. Teraz już się nie nadaje, ręce się trzęsą, oczy do niczego.

- Ale roboty, gdybym tylko chciał, miałbym potąd – pokazuje ręką na szyję – tyle że nie potrzebuję, na co mi pieniądze?

Niezbędnie potrzebne jest codziennie 6 złotych na butelkę „mamrota” – tak po serialu „Rancho” zaczęli tu nazywać „nalewkę” z miejscowego sklepu. Trzeba mieć tę szóstkę obowiązkowo, bo bez butelki nie da rady. W sklepie na kredyt już nie dadzą, ale kiedy bida przyciśnie, te parę złotych zawsze ktoś pożyczy. Wystarczy zadzwonić do jednej czy drugiej willi gdzie go znają bo grabił liście, jest grzeczny, nie odmówią.

Co to dla nich te 6 złotych? Nic. A dla niego recepta na przeżycie.

*

- Za Gierka forsy miałem jak lodu. Panisko byłem.

Bywało, że dwie, trzy moje własne bryki stały na podwórku. A każdy wie jak wtedy trudno było o prywatną ciężarówkę. Tyle że miałem lepszy niż inni dostęp – w fabryce mebli kierowcą byłem, mogłem nawiązać znajomości. Ogłosili, na przykład, w moim zakładzie przetarg na zużyte wozy. Z kierownikiem transportu dobrze żyłem, nim był przetarg, wszystko miałem dogadane. Oficjalnie za „jelcza” chcieli w przetargu 60 tysięcy. Okazja. Za taką cenę chętnych czekały setki, bez szans. Ale głupi nie byłem, już wcześniej dałem kierownikowi do ręki 90 tysięcy. I przetarg wygrałem. Bryka była jak nowa, bo mało ją puszczali w trasy.

Jak miałem tego swojego „jelcza” łapówka szybko mi się zwróciła. Przykładowo – star, którym służbowo jeździłem był na benzynę, a mój jelcz na ropę. Ropa dużo tańsza, więc w dłuższą trasę brałem swojego jelcza, człowiekowi w CPN* odpaliłem dolę, wlał ropę a rachunek wystawił na benzynę. Nie musiałem się bawić w żadne spuszczanie benzyny do rowu, żeby nabić kilometry, inni tak robili. Chłopaki na stacjach, jak im się nie chciało robić, też potrafili ropę wężami spuszczać do ziemi. Wywieszali kartkę – paliwa brak. Przerób mieli i święty spokój. Jak to zobaczyłem, przywiozłem im beczki, zamówiłem koparkę – wkopcie –  powiedziałem – te beczki do ziemi, tylko nakrętki zostawcie na wierzchu. I spuszczajcie do beczek. Podjeżdżałem potem jelczem i tankowałem.

Opłacało mi się swoim jelczem jechać w trasę. Raz, że na ropę, ale też ładowność miał inną – zamiast dwa razy jechać starem wystarczyło raz. A co woziłem? To też jest ciekawe. Oprócz mebli trzeba było z fabryki wywieźć trociny. Przy masowej produkcji były tego góry, miałem je wozić na wysypisko. Ale głupi nie byłem – dogadałem się z tuczarnią świń, chętnie brali te trociny na ściółkę czy na coś. Nieraz dwa razy dziennie jechałem z trocinami, a za każdy transport dawali mi w tuczarni 500 złotych.

Na paliwie zarabiałem nie tylko dlatego, że jechałem na ropie, a brałem za benzynę. Płacili mi za paliwo wg. pomiaru kilometrów – tyle i tyle przejechane, tyle się należy za paliwo. A ja, nie dość że ropę miałem na lewo, to jeszcze kombinerkami przeciąłem linkę pomiaru paliwa. Linka pękła, znaczy się uszkodzony licznik. I wpisywałem tyle kilometrów ile uważałem.

Kierownik, złoty człowiek był, nie obchodzi mnie, mówił, co z tymi trocinami robisz, silosy mają być puste. I dziennie zarabiałem nieraz więcej niż inni w miesiąc.

***

Jak jest ciepło siadają z „mamrotem” na łąkach. Czasem we czterech, czasem we dwóch. Pięknie jest, lasy wkoło, dziki biegają.

Dawniej większa kompania była, ale chłopaki się wykańczają. Ostatniej zimy Zenek upadł w śnieg jak wracał wieczorem na bani i przysnął. Na wieki. Może 50 metrów miał do Józka domu, a już nie doszedł. Rano go znaleźli ludzie, co jechali do pracy. Zenek był wesoły kumpel, tylko ręce miał trochę lepkie. Kiedyś jak sprzątał śnieg u zakonnic ukradł obraz święty ze ściany, chciał sprzedać, ale nie zdążył. Siostry go nakryły nim doniosły na policję. I nawet pozwoliły dalej przychodzić, obiady dawały. Co z tego, kiedy zamarzł.

Zyga siedział za handel kradzionymi samochodami, jak wyszedł już się za to nie brał, ale wyjechał do Radzymina, tam znalazł kobitkę. W domu Józka każdy kumpel znajdzie kąt w potrzebie. Wyjdzie taki z pudła, żona go nie chce więcej widzieć, gdzie się podzieje? Więc co im będzie Józek żałował dachu nad głową, kiedy miejsca jest dość a z kumplem nawet raźniej. Można pójść razem na robotę, czy to w ogrodach, czy zebrać złom, załadować na wózek, pojechać do skupu.

A potem jest z kim razem to przepić.

Zmieniło się. Kiedyś stare chałupy stały, ludzie w ogródkach sadzili warzywo, świnki hodowali, koguty piały. Jeden sklepik był, jeden autobus do Warszawy. W 90. latach wytyczyli tu ulice, zaczęli grodzić działki. Budowy ruszyły, zjechali robotnicy, w dzień zasuwali, wieczorem pili, a spali w przyczepach campingowych. Można było zajść, pogadać.

Ale od kiedy wille stanęły, cicho się zrobiło. Tylko psy szczekają.

Domy bogate, ogrody jak z żurnala. Dom z wielkiej płyty, co go Józek z taką dumą kiedyś stawiał, odstaje wyglądem, jak i on sam. Taki kontrast – rano on idzie z wózkiem sprzedać makulaturę, a obok w stronę miasta śmigają mercedesy.

Z każdym rokiem chodzi mu się gorzej. Od kiedy spadł po pijaku ze schodów włóczy za sobą nogę. Skurczył się, zmalał. A przecież był kiedyś z niego chłop średniego wzrostu, siłę miał. Od kiedy jeden taki rozpłaszczył mu nos w bójce, twarz nabrała dziwnego wyglądu – rodzona matka by mnie nie poznała – mówi.

Wyraża się ładnie, grzeczny jest dla ludzi, lubią go. Starsi mieszkańcy pamiętają, że w technikum samochodowym był najlepszym uczniem w klasie.

***

- Mój ojciec w wojnę trafił do Dachau. Tam poznał moją matkę, Rosjankę i zaraz u Niemców się z nią ożenił. Po wojnie najpierw przenosił się z miejsca na miejsce, bo miał już inną żonę sprzed wojny, czyli bigamię popełnił i bał się, że go złapią. Nim tu pod Warszawą rodzina osiadła, oprócz mnie jeszcze dwie siostry się urodziły. Każde z nas rodziło się w innym mieście.

Ale w 50. latach ojciec postanowił już osiąść w jednym miejscu. Kupił tu pod Warszawą okazyjnie działkę i zaczął się budować. Akurat wtedy Ruscy stawiali Pałac Kultury. Zgadał się z nimi, że odstąpią mu niedrogo trochę uszkodzony materiał. I przywozili segmenty gotowe do zamontowania. Stanął dom, można powiedzieć na radzieckiej technologii.

Do tego domu wprowadziłem swoją pierwszą żonę.

Helenkę poznałem kiedy jeszcze chodziłem do technikum, a ona do podstawowej. Spotykaliśmy się, ale kiedy mnie wzięli do wojska, ona poznała faceta, wyszła za niego i mieli syna Romana.

Nie układało jej się w tym małżeństwie, to jak wróciłem z wojska mówię – rozwiedź się, mnie dziecko nie przeszkadza, a ciebie kocham. Odeszła od tamtego, żyliśmy na kocią łapę. W ósmym miesiącu była, kiedy poszliśmy do urzędu zapisać się na ślub. Urodziła się córka, Barbara, moje jedyne dziecko. Nie widziałem jej chyba już 20 lat.

Kiedy rodzina tak się powiększyła, w tym domu co z Pałacu Kultury był zbudowany zrobiło się tłoczno. Kłótnie i tak dalej, więc mówię: dosyć tego, stawiam obok drugi. Teren przecież duży. Były czasy Gierka, modne zrobiły się fabryki domów. Głupi nie byłem. Pojechałem do jednej, zgadałem się, tak i tak, powiedzieli że mogą tanie płyty sprzedać, jak będą, powiedzmy, uszkodzenia w produkcji.

Miałem wtedy dwa jelcze, jednego opchnąłem, żeby mieć gotówkę na materiał. Sam wylałem fundamenty, jak wyschły wynająłem dźwig z operatorem. Przywiózł płyty, stawialiśmy je prosto z ciężarówki – operator trzymał segment na linach, podjeżdżał, ustawiałem równo i spawałem, najpierw na winklu. Spawania w szkole się nauczyłem. W jeden dzień postawiliśmy dom bez dachu.

Zamieszkaliśmy i mogło być dobrze. Niestety z Helenką zaczęły się awantury. Jak rodzinę założyłem, bardzo się uwijałem – robiłem przy samochodach i dom stawiałem. Ale wódka wróciła i robiła swoje. Uderzyłem ją kiedyś za bardzo, złamałem obojczyk. Potem drugi błąd zrobiłem i o mało co butla z acetylenem by wybuchła, wszyscy byśmy w powietrze wylecieli. Nerwowy się zrobiłem i życie mi zbrzydło. Robię nieraz w garażu przy samochodzie, patrzę na sufit i za sznurem się oglądam. Taka myśl ciągle mnie wtedy nachodziła.

Nie, nie po pijaku, przeciwnie. Jak trzeźwiałem, to wtedy, widocznie psychologia się odzywała.

Po tym obojczyku mówię – Helenka, to było ostrzeżenie. Jak się mamy pozabijać, do rękoczynów dochodzi, to lepiej znajdź sobie innego faceta. Nasze charaktery się nie zgadzają. Córka moja Basia miała jakieś 10 lat, syn Helenki Roman 12. Załadowałem towarzystwo na jelcza i odwiozłem do jej rodziców.

***

- Coś musiałem w życiu zmienić. Dom tutaj wynająłem ludziom, a sam pojechałem za Wrocław, aż pod Śnieżkę. Nie pamiętam już dlaczego akurat tam. Miałem samochód, dostałem robotę w piekarni.

Zapoznałem inną kobitkę. Duży dom miała, cztery piętra – ojciec jej postawił. Siedział na forsie bo hodował cielaki, a tym mięsem można było pokątnie handlować. Chcieli w tym domu hotel rodzinny otwierać, ale nie wyszło, zezwoleń nie dawali. Więc pokoje stały puste, mogliśmy się po nich gonić. Moja kobitka, Irenka, była kierowniczką kuchni w domu wczasowym. Jedzenia prawie nie kupowaliśmy.

Ja też miałem niezłe boki. Pieczywo świeże rozwoziłem do ośrodków wypoczynkowych. Chleb, który w sklepie zostawał z poprzedniego dnia odbierałem jako zwrot i wiozłem z powrotem do sklepu, zamiast na paszę. Jako czerstwy sprzedawany był za pół ceny. Zarobkiem się dzieliliśmy.

Piłem wtedy mało, bo jeździłem. A nieraz jeszcze po fajrancie malowałem hale fabryczne. Zarabiałem i odkładałem pieniądze. Te oficjalnie zarobione szły w domu do wspólnej kasy, resztę sobie chowałem.

Dobrze by się układało, ale Irena miała syna w średniej szkole, straszne ladaco. Samochody kradł, miałem wtedy jeszcze malucha, też mi podkradał. No i ćpał. Działał mi na nerwy. Na tle tego syna zaczęły się awantury. I moje schodzenie w dół, bo wróciła wódka. Co gorsza Irenka też zaczęła pić. Tak polubiła alkohol, że jak już zaczęła, to nie umiała przestać. Awantury ciągle się teraz powtarzały, a najbardziej o tego synalka.

Znów jeden błąd zrobiłem. Pieniądze, co miałem odłożone tylko dla siebie, trzymałem schowane w piwnicy. Dom stał przy rzeczce górskiej. Na wiosnę przyszła powódź, rzeczka tak przybrała, że woda zalała piwnice aż po sufit. A po wierzchu pływały moje pieniążki. Wybiłem okienko, zanurkowałem, płynąłem po tej piwnicy i papierek po papierku zbierałem. Dwanaście i pół miliona uratowałem – to były te miliony przed wymianą. Pobiegłem z nimi do piekarni, przy piecu wysuszyłem. Wymienili mi potem.

Przez tego syna Irenki zrobił się koniec. Jednego razu drzwi przede mną zamknęła, wywaliłem te drzwi i zaraz się spakowałem.

Wróciłem do domu. Mój, co go zbudowałem z wielkiej płyty, był dalej wynajęty, parę groszy z tego miałem. Zamieszkałem w tym starym, co z Pałacu Kultury powstał. Bo jeden pokój w tamtym domu mamusia zapisała mi w testamencie.

Po powrocie spod Wrocławia to już tylko dorywczych prac się chwytałem. Trochę jako kierowca jeździłem w straży, potem przyuczyłem się w transporcie wodnym. Z tego ostatniego zajęcia najbardziej mi w pamięci zostało jak w czasie powodzi na Wiśle uratowałem psa uwiązanego na łańcuchu.

***

- Życie dużo mnie nauczyło. Owszem, trunkowy jestem, ale nie taki sobie prosty menel.

Kiedy zaczęło się u mnie to picie? Trudno powiedzieć, chyba zawsze było. Ojciec pił od kiedy pamiętam, zresztą jego matka, a moja babka też się upijała. Moja matka zaczęła więcej pić chyba jak już byliśmy odchowani. Siostry piły. Obie już nie żyją, jedna miała ledwie 43 lata jak umarła.

W mojej rodzinie wszyscy wcześnie umierali – dziadek miał 54 lata, babcia 51, tyle samo ojciec miał kiedy zawał go wykończył. Ja żyje najdłużej.

Nie chciałem pić. Niech mi pani wierzy – wszystko bym dał za życie bez wódki. Do Matki Boskiej się o to modliłem. Trzy razy dobrowolnie uczęszczałem na spotkania AA co je gmina organizowała. Raz już nawet 9 miesięcy nie piłem, rzęcha znów kupiłem, odwróciło się na dobrą pasę, a potem znowu…

Myślę, że może to AA nie było skuteczne, bo trochę z przymrużeniem oka je traktowaliśmy. Pan Wojtek co te spotkania prowadził, zawsze najpierw wypełniał formularze – piłeś? Ja nie kłamałem, mówiłem jak jest. Bo nieraz wychodziliśmy z takiego zebrania, paka się robiła, gadał żeby nie pić ani kropli, to niech gada – i prosto szliśmy do sklepu. Robiło się składkę i piliśmy.

Powiem pani – żadnego sensu w życiu nie widzę. Budzę się i pierwsza myśl jest taka – Boże, dlaczego znowu mnie nie zabrałeś tej nocy? Tylu młodszych chce żyć a umiera. A ja mam 60 lat, nie mam co z sobą robić a jeszcze co rano się budzę.
——————————————————————————-
* CPN – wszystkie stacje benzynowe należały do państwowej Centrali Przemysłu Naftowego
Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.