W kampanijnym cyrku

Armand Ryfiński| Jan Hartman| kampania wyborcza| Kazimiera Szczuka| Marek Migalski| Nigel Farage| popkultura| Ryszard Kalisz| spot wyborczy| Twój Ruch| wybory do Parlamentu Europejskiego

W kampanijnym cyrku
Foto: Californiaclownschool, Wikimedia Commons

Niektórym polskim materiałom wyborczym bliżej do „Warsaw Shore” niż do Brukseli.

Obecna kampania do Parlamentu Europejskiego może pozostawić trwałe ślady w psychice. Politycy, zwłaszcza z partii, które walczą o wynik wyborczy powyżej progu, dwoją się i troją, by zaistnieć w mediach. Nawet ludzie nieposiadający telewizorów nie mogą uniknąć z nimi kontaktu.

Niestety, z medialnej obecności tych polityków – oprócz hałasu – właściwie nic nie wynika. Próżno szukać w spotach wyborczych prof. Jana Hartmana, Doroty Gardias czy Marka Migalskiego oferty merytorycznej. Patrząc na kampanijną działalność kandydatów z perspektywy antropologicznej, mamy do czynienia z cyrkiem, w którym tańczą małpy, a słoń gra na perkusji.

Lider krakowskiej listy koalicji Europa Plus Twój Ruch, prof. Jan Hartman, postawił na przykład na popkulturę. Wyginał się i wdzięczył, ale ani w jednej z 28 sekund spotu nie powiedział, dlaczego jego formacja i on sam mają być godnymi reprezentantami Polski w Parlamencie Europejskim. Bo jest polskim Supermanem? Bo kasztany najlepiej smakują na placu Pigalle? Z tego, co wiem, można je też kupić w warszawskiej Hali Mirowskiej…
Materiał profesora obejrzało ponad 43 tys. osób. Pytanie, ile z nich zagłosuje na niego, bo będzie im się wydawał cool, a ile rzeczywiście wie, jaki pomysł na Unię ma sam Hartman oraz koalicja Europa Plus Twój Ruch.

Jeszcze gorzej jest w spocie Marka Migalskiego, europosła KONSERWATYWNEGO (akcent celowy) ugrupowania Polska Razem. „Zrobiłam to z Markiem Migalskim”, wypowiadają kokieteryjnym szeptem kolejne kobiety (i, dla parytetu, także jeden mężczyzna). Klip w takim stylu urąga nie tylko kobietom, ale też instytucji, do której europoseł wybiera się na kolejną kadencję. Nie wyobrażam sobie podobnie seksistowskiego materiału w żadnej zagranicznej telewizji. Czyżby polski wyborca nie zasługiwał na więcej?
Licznik odsłon: prawie 40 tysięcy. Po wyborach będzie można sprawdzić, na ile realnych głosów przekłada się taka kampania.

Pereł kampanijnego copywritingu jest więcej. Na przykład Kazimiera Szczuka postawiła na gramatykę, a dokładniej – na deklinację. Mało poważne. I co to ma do Europy? Ale naprawdę przykro zrobiło się dopiero wtedy, kiedy pani Szczuka wyznała, że może też „dać w ryj, choć w słusznej sprawie”. Każdy może. Tylko po co?
Licznik: 76 tys. odsłon.

Z kolei Ryszard Kalisz zagrał na fizjologii, dowcipkując na temat swojej talii. Gdyby jeszcze zrobił jakieś przełożenie między własną nadwagą a walką z otyłością w Unii Europejskiej. Ale nie. Nie zrobił, najwidoczniej uznając, że Rabelaisowski taniec brzucha wystarczy mu za cały program.

Jednakże prymat w dostarczaniu Polakom parapolitycznych osobliwości należy do kolejnych ludzi Janusza Palikota. Dorota Gardias, pomorska „jedynka” z listy Twojego Ruchu do Europarlamentu, straszy w klipie wielką eurostrzykawką (więc można to wyemitować tylko po „Dobranocce“). W innym klipie tej partii po scenie miota się lekko nawiedzony Armand Ryfiński. Z jego wypowiedzi można zrozumieć tylko tyle, że mówi „nie” religii, a „tak” muzyce deathmetalowej. Tylko znowu: co to ma wspólnego z Parlamentem Europejskim?
Licznik: 169 tys. Chwilowy rekord. Pewnie dzięki fanom Behemotha.

Na kampanijny spot Aleksandry Słomkowskiej spuśćmy zasłonę milczenia. Wystarczy krótki cytat: „Rzygasz polityką? Zagłosuj na mnie”.

Jakiś wspólny mianownik opisanych wyżej materiałów wyborczych? Owszem: są nieprofesjonalne, często obraźliwe i bardzo upraszczające. Przede wszystkim jednak nie ma w nich żadnego odniesienia do samej Unii Europejskiej. Mimo gimnastyki słownej, krzyków i erotycznych aluzji, bardzo niewielu kandydatów powiedziało w tej kampanii polskim wyborcom, co zrobili albo co zamierzają w Brukseli robić. Dla nas, dla Polaków.

Chcąc złapać chwilę oddechu, przyglądam się spotom wyborczym z Wysp Brytyjskich. Przy polskim cyrku nawet Nigel Farage i jego kampania wydają się zadziwiająco konkretne. Owszem, UKIP, partia Farage’a, ma obsesję na punkcie imigrantów zabierających pracę „prawdziwym Brytyjczykom”. Jest też uparcie, choć w sposób trudny do udowodnienia w sądzie, rasistowska. Ale wyborcy Farage’a i innych kandydatów z jego list wiedzą, co zjedzą, zamawiając to właśnie danie.

Świetne, choć z perspektywy polskiej być może nudne, są dwuminutowe spoty partii Liberalnych Demokratów, które łączy wspólny hashtag #whyiamin, czyli: „dlaczego uważam, że powinniśmy zostać w Unii”. Przewodniczący partii Nick Clegg wraz z kilkorgiem euroentuzjastów opowiada, dlaczego Wielkiej Brytanii jest bliżej do Europy niż niektórym się wydaje. „To 3 miliony miejsc pracy, które stracilibyśmy wychodząc z UE”, podkreślają liberałowie. Swoją historię opowiada też dziewczyna z walizką, która jedzie właśnie na studia w Paryżu: „Dzięki Unii Europa jest dla mnie otwarta”.

Dokładnie wiadomo też, o co chodzi konserwatystom. David Cameron od samego początku kampanii tłumaczył, że w najbliższych wyborach, i to zarówno europejskich, jak parlamentarnych, chodzi o to, jakiej relacji z Europą chcą Brytyjczycy. „Tylko my jesteśmy w stanie ZMIENIĆ Unię”, przekonuje w materiale wyborczym Cameron. I przypomina swoje słynne weto na szczycie UE w Brukseli w 2011 roku, a także obniżenie przychodów budżetu europejskiego do 908 miliardów euro w 2013 r. Spot jest prosty i na temat. Nie ma fajerwerków. Są konkrety.

22 maja, kiedy Brytyjczycy pójdą do urn, będą wiedzieli, na kogo głosują i dlaczego. Torysi dają im wybór, Labourzyści obiecują obniżenie kosztów życia, Liberalni Demokraci obiecują walkę o wspólną Europę, a UKIP szybkie jej opuszczenie.

Oczywiście, jest wiele różnic między Polską a Wielką Brytanią. Kampania do Parlamentu Europejskiego na Wyspach jest bardziej scentralizowana i mniej spersonalizowana niż w naszym kraju, a do tego połączona w czasie z wyborami samorządowymi, które odbywają się tego samego dnia. Głosuje się na partyjną afiliację, nie na konkretnych polityków. Dla Brytyjczyków osią kampanii jest pytanie: „in or out?”, „zostajemy czy wychodzimy?”.

Jednak praca w Unii Europejskiej to poważna sprawa. Dlatego wolę informacyjne, gładkie i nieekscytujące materiały wyborcze z Wysp od polskiego cyrku, któremu bliżej do „Warsaw Shore” niż do Brukseli.

*Autorka jest analityczką ds. polityki zagranicznej w Instytucie Obywatelskim, absolwentką Modern Japanese Studies na Uniwersytecie Oksfordzkim, publicystką
Instytut Obywatelski

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.