M. Kozłowski: Europejska solidarność i Syria

al Bagdadi| Baszar el Asad| Iran| Rosja| solidarność europejska| Syria| uchodźcy| USA| Władimir Putin| Ławrow

M. Kozłowski: Europejska solidarność i Syria

Napływająca – dosłownie  –  ogromna fala uchodźców z Bliskiego Wschodu, głownie z Syrii, a także z Północnej Afryki  wywołała głęboki kryzys w instytucjach  Unii Europejskiej, a także podzieliła Europę. Nie jest to podział tylko pomiędzy krajami, lecz głęboki podział we wszystkich europejskich społeczeństwach. W Polsce, gdzie jak dotychczas nie dotarł jeszcze żaden uchodźca z Bliskiego Wschodu,  podział ten jest szczególnie ostry i wyrazisty.  Mimo jednak owych podziałów wszyscy zaangażowani w spór, w Polsce i w całej Europie powtarzają jak mantrę to samo zaklęcie: „Z obecnym kryzysem walczyć trzeba u źródeł”. Jak dotychczas jednak nikt owego zaklęcia nie próbował rozwinąć. Nikt bowiem nie przedstawił własnej recepty jak owa walka „u źródeł” miałaby wyglądać  jak przebiegać i czym się zakończyć.

Obecnie największym  „producentem” uchodźców  jest Syria . W tym ponad dwudziestomilionowym kraju od czterech lat trwa wojna domowa,  a fronty tej wojny są tak skomplikowane, że mało kto je rozumie. Nawet ci, którzy w tej wojnie biorą udział, na przykład  Amerykanie.

Według znawców przedmiotu w konflikcie syryjskim uczestniczy co najmniej tysiąc podmiotów, miejscowych i zagranicznych.  Są to najprzeróżniejsze organizacje, grupy  i grupki zbrojne organizacje emigranckie no i oczywiście liczne państwa, ich siły zbrojne , doradcy, dyplomaci, organizacje międzynarodowe  i tak dalej i tak dalej. Nazwy, zasięg działania tworzące  i rozpadające się koalicje zmieniają  się jak w kalejdoskopie przy czym organizacje współdziałające na jednym terenie mogą na innym ze sobą krwawo walczyć i na odwrót. Co więcej sytuacja dzisiejsza za tydzień a najdalej za kilka tygodni może wyglądać zupełnie odmiennie. Spróbuje jednak zdając sobie sprawę  z ogromnych uproszczeń przedstawić głównych graczy z zastrzeżeniem, że jest to sytuacja na dziś czyli na drugą połowę września 2015 roku.

Niewątpliwie najważniejszym graczem wciąż pozostaje formalnie rządzący całym krajem, a faktycznie kontrolującym ok 16 procent powierzchni i około 30 procent legalny rząd i stojący na jego czele prezydent Baszar Asad. To właśnie krwawo stłumiony bunt przeciw jego dyktatorskiej władzy doprowadził do zbrojnego oporu i był początkiem wojny domowej. Sam Bashar wykształcony w Londynie lekarz okulista, podobnie jak jego ojciec lubi o sobie mówić „niezłomny”.

W jego przypadku nie jest to przechwałka na wyrost.  Mimo utraty większości terytorium, mimo całkowitej niemal izolacji międzynarodowej, wbrew powszechnym przepowiedniom analityków, polityków, dyplomatów i dziennikarzy nie tylko przetrwał czteroletnią wojnę, ale wciąż pozostaje czynnikiem bez którego jakiekolwiek rozwiązanie obecnego konfliktu nie będzie możliwe. Rząd dysponuje dobrze wyposażona armią, która wprawdzie dramatycznie się skurczyła, ale liczy nadal, wraz z rożnymi wspierającymi ją milicjami takimi jak np. Hezbollah, około 200 tysięcy ludzi. Jest to jedyna miejscowa siła dysponująca lotnictwem i ciężką bronią pancerną

Drugim najważniejszym  graczem jest Państwo Islamskie występujące pod angielskimi skrótami IS ISIS czy arabskim Daesh.

Uznane przez cały świat za organizacje terrorystyczną w mniejszym lub większym stopniu kontroluje około połowę syryjskiego terytorium, choć w większości są to tereny pustynne. Na tej pustyni wydobywana jest jednak ropa naftowa, toteż ISIS kontroluje obecnie większość syryjskiej produkcji ropy naftowej czerpiąc z tego tytułu gigantyczne zyski. O państwie Islamskim głośno jest najczęściej przy okazji pokazywanych w telewizji brutalnych egzekucji, a także spektakularnego niszczenia starożytnych zabytków. Stolicą tego quasi państwa kontrolującego połowę Syrii  i północne prowincje Iraku pozostaje syryjskie miasto Rakka. Państwo to jest nad podziw dobrze zorganizowane z własną administracją pobierającą podatki, z wymiarem sprawiedliwości opartym – co oczywiste  – na szariacie no i ze świetnie zorganizowana armią liczącą według różnych szacunków od kilkudziesięciu do 200 tysięcy bojowników. Podczas ubiegłorocznej ofensywy w Iraku armia państwa islamskiego zdobyła ogromna ilość sprzętu amerykańskiego porzuconego przez armie Iracką. Wśród zdobytego sprzętu były też pojazdy pancerne a nawet czołgi. W Syrii zdobyto trzy samoloty, które dokonały kilku lotów bojowych, do czasy gdy według  oficjalnych informacji rządowych dwa zostały zestrzelone. Specyfiką armii IS jest znaczący udział międzynarodowych ochotników, których liczba sięgać może nawet kilkunastu tysięcy. Największa ich liczba pochodzi z krajów arabskich, w tym około 7 tysięcy z Arabii Saudyjskiej.  Wśród ochotników z Europy najwięcej jest Czeczenów, od 1 do 1,5 tysiąca. Czeczeni pełnia też wiele funkcji dowódczych. W sumie Państwo Islamskie dysponuje siłą zbrojną porównywalną, jeśli chodzi o liczbę wojska, z wojskami rządowymi.

Około 10 procent ludności syryjskiej to Kurdowie, zamieszkujący głownie na północy kraju. Na początku wojny domowej Kurdowie wzięli aktywny w walkach z wojskami rządowymi, gdy jednak te wycofały się z ich terytorium  zaprzestali atakowania ich, budując quasi państwo: Syryjski Kurdystan. Kurdowie to jedyna obecnie siła zaangażowana bezpośrednio i skutecznie, na ziemi, w walkę  z Państwem Islamskim. Od czasu odparcia ataku na miasto Kobane Kurdowie odebrali z rąk Islamistów nieco terytorium  i kontrolują obecnie około 21 tys. km 2 czyli ok mniej więcej 5 procent przedwojennej Syrii. Kurdyjskie siły zbrojne  to przede wszystkim Powszechne Jednostki Ochrony znane pod kurdyjskim skrótem YPG liczące około 50 tys. bojowników. Po stronie Kurdów walczą też niewielkie milicje jazyckie i chrześcijańskie, a także kurdyjscy Peszmergowie z Iraku.

Pozostałe około 25 procent terytorium Syrii, w tym największe miasta poza Damaszkiem i Latakią kontrolowane jest w większym czy mniejszym stopniu przez tak zwaną syryjska opozycję.

Próba opisania nie mówiąc już o zrozumieniu tego czym jest tak zwana opozycja nie jest rzeczą łatwą.  To właśnie w ramach tej tak zwanej opozycji mieszczą się setki różnorodnych zbrojnych grup czy grupek walczących równie często o ile nie częściej  między sobą co z głównymi oponentami czyli państwem Baszira Asada i państwem Islamskim.

Jeśli sięgnąć do historii czyli do początków wojny domowe,j to główną siłą opozycyjną była Wolna Armia Syryjska, która w okresie swej największej świetności liczyła od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu tysięcy bojowników.  To właśnie wokół tej siły tak zwany Zachód, czyli przede wszystkim Amerykanie, budowali całą swą strategię.  Bardzo szybko jednak się okazało, że tak zwana umiarkowana czyli świecka bądź umiarkowanie islamistyczna część owej armii topnieje w oczach, w siłę zaś rosną bardziej czy mniej radykalne ugrupowania zwane z braku innego określenia dżihadystami. Przed kilkoma dniami całą światowa prasę obiegły dwa zdjęcia. Młody uchodźca na dworcu Keleti w Budapeszcie usiłuje dostać się do pociągu do Niemiec. Obok zdjęcie tego samego człowieka w  polowym mundurze z kałasznikowem w ręku. Prawicowe środowiska, które zdjęcia te upowszechniały, chciały nadać im wymiar symboliczny. Oto patrzcie, co nam grozi. Uchodźcy to terroryści. W rzeczywistości zdjęcie ma wymiar symbolu ale całkowicie odmiennego. Ów młody człowiek to jeden z dowódców świeckiej, umiarkowanej Wolnej Armii Syryjskiej, który miał dość wojaczki i postanowił opuścić Syrię. Według najnowszych danych świecka część Wolnej Armii Syryjskiej stopniała do 5 tysięcy bojowników. Pozostali, a więc sto kilkadziesiąt tysięcy, to  islamiści.

Wśród  nich obecnie czyli we wrześniu 2015 roku liczą się przede wszystkim dwa bloki ugrupowań. Pierwsze to Front Islamski, który po wielomiesięcznych negocjacjach obecny kształt  przybrał  pod koniec 2013 roku i który zrzesza od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu ugrupowań. Front Islamski jest otwarcie popierany i dozbrajany przez Arabię Saudyjską i inne bogate państwa Zatoki. W jego szeregach walczy kilkadziesiąt tysięcy bojowników.

Front nominalnie walczy nie tylko z wojskami rządowymi, ale także z siłami państwa islamskiego i pozostaje w sojuszu z Kurdami.

Jednak znacznie większe znaczenie zarówno militarne jaki i polityczne odgrywa drugi blok, znany pod nazwą Frontu al Nusra.

Historia tego ugrupowania jest ciekawa. Jego przywódca  Muhammed Al Golani, czyli pochodzący ze Wzgórz Golan, walczył w Iraku ramię w ramię z lokalnym przywódcą Al Kaidy, późniejszym samozwańczym Kalifem Państwa Islamskiego Abu Bakrem Al Bagdadim. Przez niego został wysłany celem zorganizowania siatki Al Kaidy w Syrii.  Gdy proklamowane zostało Państwo Islamskie drogi obu przywódców rozeszły się. Al Golani, który w międzyczasie stworzył Front Obrony Ludności Lewantu czyli właśnie Front al Nusra, nadal deklarował wierność przywódcom Al Kaidy, podczas gry Al Bagdadi  z Al Kaidą zerwał. Nie przeszkodziło to w kolejnych porozumieniach między oboma ugrupowaniami przerywanymi walkami.  Front Al Nusra dysponuje stosunkowo skromną liczbą bojowników, 6 -10 tysięcy, są oni jednak najlepiej wyekwipowani i wyszkoleni spośród wszystkich ugrupowań zbrojnych syryjskiej opozycji. W wiosennej ofensywie w prowincji Idlib skierowanej przeciw innym ugrupowaniom opozycyjnym  bojownicy Frontu zdobyli wyposażenie i broń przekazane wcześniej opozycjonistom syryjskim przez państwa Zatoki a także przez Stany Zjednoczone. W kolejnej ofensywie tym razem skierowanej przeciw siłom rządowym Front Al Nusra opanował w całości  trzecie co do wielkości miasto Syrii Aleppo, a także Idlib, stolicę prowincji o tej samej nazwie. Najnowsze doniesienia mówią o wprowadzaniu na tym terenie prawa szariackiego i próbie budowania struktur państwowych podobnie jak to robi Państwo islamskie we wschodnich prowincjach. Podobne jest także okrucieństwo obu ugrupowań. W ubiegłym tygodniu, po zdobyciu lotniska Abu al Duhr dokonano egzekucji 56 jeńców. Front al Nusra formalnie uznany został przez ONZ, Stany Zjednoczone i większość państw świata za ugrupowanie terrorystyczne.  Mimo walk z siłami Wolnej Armii Syryjskiej w centrum kraju, na południu lokalne oddziały frontu blisko z ową armią współpracują. Pojawiają się doniesienia, iż Arabia Saudyjska próbuje doprowadzić do zerwania miedzy Al Kaidą a frontem Nusra, jak na razie jednak be większych rezultatów. Ze strategicznego punktu widzenia Front odgrywa w obecnej wojnie rolę kluczową nie tylko dlatego że kontroluje gęsto zaludnione obszary centralnej Syrii,  ale także granicę zewnętrzną na Wzgórzach Golan, czyli obecną granicę między Syrią a Izraelem.

Tak wygląda – w ogromnym skrócie i uproszczeniu - sytuacja w Syrii jeśli chodzi o graczy lokalnych. Obecnie żadna ze stron konfliktu nie ma szans na samodzielne zwycięstwo,  co najwyżej liczyć może na zachowanie dotychczasowych  terytoriów.

Okrucieństwo wszystkich walczących stron, wysokość strat, ideologiczny fanatyzm no i zagraniczni sponsorzy sprawiają, że obecnie wynegocjowanie jakiegoś pokojowego porozumienia między walczącymi stronami wydaje się mało prawdopodobna. Jedynym sposobem na przełamanie impasu wydaje się zatem interwencja z zewnątrz.  Tu jednak sytuacja także jest patowa, jako że zaangażowane w konflikt siły zewnętrzne mają sprzeczne interesy i cele, których jak dotychczas, czyli do wybuchu kryzysu związanego z falą uchodźców, nie udało się ani uzgodnić, ani nawet zharmonizować.

Zacznijmy od gracza najpoważniejszego, najmocniej zaangażowanego, który prowadzi rzeczywiste działania bojowe choć tylko przy użyciu lotnictwa czyli USA.

Na początku konfliktu USA postawiły sobie za cel obalenie władzy prezydenta Asada. Służyła temu pomoc dla  „umiarkowanej” opozycji.

Amerykanie bardzo niechętnie przyznają się do porażek, a jeszcze mniej chętnie zmieniają strategię, a nawet taktykę. Pochłonięci szkoleniem i wyposażaniem „umiarkowanych” opozycjonistów i ciesząc się z kolejnych porażek wojsk rządowych nie zauważyli powstania Państwa Islamskiego. Zorientowali się dopiero wówczas, gdy ISIS opanował już jedną trzecia terytorium Syrii. Dopiero wówczas zmieniono taktykę i zdecydowano o lotniczych atakach przeciw państwu Al Bagdadiego.  Naloty te jednak mimo zmontowania potężnej koalicji – formalnie należy do niej kilkadziesiąt państw w tym  Polska,  jednak tylko dziewięć faktycznie uczestniczy w operacjach bojowych –  mimo lokalnych sukcesów jak np. w czasie walk o Kobane, nie przyniosły sukcesów. Naloty rozpoczęły się dokładnie rok temu, 23 września 2014 roku. W tym czasie terytorium państwa islamskiego powiększyło się w Syrii niemal dwukrotnie, a najbardziej spektakularnym sukcesem było zajęcie Palmyry. Siły Frontu Al Nusra  pokonały wyposażone przez Amerykanów oddziały związane z Wolną Armią Syryjską zajmując Idlib i Aleppo. Najbardziej jednak spektakularną porażką okazał się program szkolenia syryjskich bojowników. W środę 16 września dowódca wojsk USA na Bliskim Wschodzie gen. Lloyd Austin w czasie wystąpienia przed senacką komisją przyznał, że spośród wyszkolonych przez Amerykanów bojowników obecnie udział w akcjach bojowych bierze czterech ludzi. Program, w myśl którego miało ich być 5 tysięcy do końca tego roku i po dalsze 5 tysięcy w następnych latach, już kosztował 43 miliony dolarów.

Gorzkim sukcesem okazało się też skłonienie Turcji do udostępnienia amerykańskim samolotom bazy w Incirlik i wzięcia udziału w operacjach lotniczych.  Owszem, samoloty tureckie dokonują nalotów, ale przede wszystkim atakują Kurdów, a więc jedyną jak dotychczas siłę, która rzeczywiście i z sukcesami walczy na ziemi z państwem islamskim. Co gorzej, w maju w czasie operacji sił specjalnych wymierzonej przeciw jednemu z dowódców ISIS Abu Sayafowi  komandosi amerykańscy zdobyli  materiały dowodzące powiązań między tureckim wywiadem a Państwem islamskim. Bowiem dla Turcji głównym przeciwnikiem w Syrii nie są radykalni islamiści, lecz reżim Asada i Kurdowie.

Kolejny gracz zewnętrzny czyli Iran ma cele dokładnie przeciwstawne. Zwalcza państwo Islamskie, a popiera Baszara Asada. Przez cały okres wojny domowej Iran był głównym dostawcą broni i pieniędzy dla sił rządowych. Na terytorium Syrii obecni są irańscy doradcy wojskowi, pojawiają się doniesienia o obecności irańskich sił specjalnych. Po stronie sił rządowych walczy kilka tysięcy kontrolowanych przez Iran bojowników Hezbollahu.

Wreszcie gracz najważniejszy, którego obecne zaangażowanie może mieć dalekosiężne konsekwencje nie tylko w Syrii, lecz w całej globalnej polityce, czyli Rosja.

Militarne zaangażowanie Rosji a przedtem Związku Radzieckiego na Bliskim Wschodzie ma długą  i burzliwą historię. Wielkie wpływy z okresu wojen izraelsko-arabskich skurczyły się i na koniec jedynym sojusznikiem  udostępniającym Rosji bazę dla okrętów wojennych na Morzu Śródziemnym pozostała Syria. Od początku wybuchu wojny domowej Rosja jednoznacznie wspierała reżim Baszara Asada, było to jednak przede wszystkim wsparcie polityczne polegające na blokowaniu na forum ONZ jakichkolwiek antysyryjskich rezolucji. Rosja uczestniczyła w nieudanych rozmowach genewskich, które miały doprowadzić do zakończenia konfliktu, wreszcie pomogła.  Rosja odegrała też kluczową rolę w wynegocjowaniu porozumienia o  zniszczeniu przez rząd syryjski zapasów broni chemicznej, co umożliwiło Obamie wyjście z twarzą z pułapki, która sam na siebie zastawił opowieściami o „czerwonej linii, której nie pozwoli przekroczyć. Rosja wspomagała też rząd syryjski dostawami broni, jednak do niedawna na stosunkowo niewielką skalę. Formalnie bowiem obowiązuje embargo na dostawy broni do Syrii. Tak było do sierpnia tego roku.

Po  zajęciu Krymu i wybuchu walk na wschodzie Ukrainy Rosja obłożona została sankcjami i po wykluczeniu  z grupy G7 znalazła się w międzynarodowej izolacji. Poważnym problemem dla Kremla stało się wynegocjowane porozumienie z Iranem. Rosja jest wprawdzie stroną tego porozumienia, ale straciła pozycję jedynego liczącego się pośrednika między Iranem a resztą świata, która zapewniała jej liczącą się rolę w wielkiej światowej polityce.

Tak więc wojna w Syrii, a zwłaszcza kryzys europejski związany z fala uchodźców okazał się dla Putina prawdziwym podarunkiem losu.

Znany rosyjski komentator Paweł Felgenhauer pisze w Nowoj Gazetie, że strategicznym celem Putina jest „Druga Jałta” czyli porozumienie z Zachodem, które ponownie podzieliłoby świat na wyraźnie określone strefy wpływów. Jeśli nawet jest to cel na razie nierealny, wyjście Rosji z obecnej  izolacji wydaje się nie tylko możliwe, ale prawie pewne. Nikt bowiem  poza Rosją nie jest gotowy do wysłania do Syrii swych żołnierzy. A ci, choć zarówno rząd Asada, jak i Rosja oficjalnie dementują doniesienia o owej obecności, już w Syrii są i prowadzą działania bojowe, o czym świadczyć może choćby apel Siergieja Ławrowa do władz USA o pilne porozumienie wojskowe, które zapobiegłoby ewentualnym starciom między lotnictwem amerykańskim, a owymi oficjalnie nieobecnymi silami  rosyjskimi. W Rosji krąży dowcip, że od końca sierpnia Syria stała się ulubionym miejscem wakacji dla wojskowych.

Dane wywiadowcze i  nieoficjalne informacje pochodzące ze źródeł syryjskich mówią o obecności w lotniczej bazie rosyjskiej koło Latakii 12 samolotów SU 24 i dwunastu najnowszych myśliwców atakujących SU25.Wcześniej było tam już kilka samolotów SU 27. Ponadto Rosjanie rozmieścili w swej bazie 30 helikopterów i rozpoznawcze drony.  Mowa jest  także o co najmniej 9 czołgach, trzech bateriach rakiet przeciwlotniczych i dużej ilości innego sprzętu.

Liczba personelu wojskowego obliczana jest na 200 - 700 rosyjskich żołnierzy. Przed kilkoma dniami rosyjski dziennik Kommiersant pisał, że może to być nawet 1700 osób.

Mnożą się spekulacje, że tuż przed lub po przemówieniu Putina na forum ONZ, co ma nastąpić 28 września, Rosja rozpocznie działania bojowe w Syrii na większą skalę.

Niektórzy komentatorzy, a także bardzo wielu domorosłych strategów podkreślają, że wygranie przez Rosję wojny z Państwem Islamskim nie będzie łatwe, a dotychczasowe doświadczenia z z Afganistanu i z Czeczenii nie są zachęcające. Problem jednak w tym, że tej wojny Rosja wcale nie musi wygrywać. Oczywiście pomoc Asadowi w utrzymaniu władzy nie jest bez znaczenia, jednak strategiczny cel Rosji to nie Syria, lecz Ukraina, a najważniejszy obecnie cel taktyczny to wyjście z izolacji, uwolnienie się od ciężaru sankcji i ponowne zajęcie należnego Rosji wg Putina poczesnego miejsca w „koncercie mocarstw. A do tego nie jest potrzebne zwycięstwo, wystarczy sama obecność w Syrii. Ta obecność już sprawiła, że Kerry i Obama mówią innym językiem niż jeszcze kilka tygodni temu. Obecnie już oficjalnie zakłada się konieczność koordynacji działań militarnych z Rosją. Wprawdzie Amerykanie nadal utrzymują, że  Asad powinien odejść – nie mogą mówić inaczej biorąc pod uwagę nieprzejednane stanowisko Turcji i krajów Zatoki –  ale kiedy i na jakich warunkach, to już jest – według komunikatu z rozmów Kerrego w Londynie – rzecz do dyskusji.

Jeśli Rosja wraz z Asadem przyobieca działania, które choćby częściowo będą mogły wpłynąć na zmniejszenie się strumienia uchodźców z Syrii, państwa europejskie z Niemcami i Francją na czele bardzo łatwo zgodzą się na zniesienie sankcji, a nawet – kto wie – na uznanie aneksji Krymu. I znów nie chodzi o jakikolwiek skutek tych działań. Wystarczy sama obietnica. Na razie przyjacielskie rozmowy o koordynacji działań na terenie Syrii przeprowadził w Moskwie premier Izraela Benjamin Netanyahu.

Już obecnie solidarność europejska w kwestii Ukrainy i sankcji z niemałym wysiłkiem utrzymywana przez ostatnie miesiące, jest na krawędzi załamania. Za pomoc Europie, nawet tylko hipotetyczną w kwestii „znalezienia rozwiązania problemu uchodźców u źródeł” Rosja wystawi Europie rachunek. Jak ów rachunek będzie wyglądał można jedynie spekulować. Tymi, którym za ów rachunek przyjdzie zapłacić w pierwszym rzędzie, będą kraje  Europy Środkowej, w tym najgłośniej domagająca się solidarności europejskiej w kwestii Ukrainy Polska,

I to wówczas właśnie, a więc pod koniec grudnia, gdy decydować się będzie kwestia przedłużenia lub nie sankcji wobec Rosji, a także gdy w Rosji będą zapadać decyzje, jakie retorsje nadal stosować wobec krajów Moskwie „nieprzychylnych” przekonamy się boleśnie o bardzo prostej prawdzie. Solidarność jest niepodzielna i działać musi w dwie strony. A wielka publiczna dyskusja o tym, czy w Polsce schronienie znajdzie kilka czy kilkanaście tysięcy uchodźców i czy winę za obecny kryzys ponoszą Niemcy, Bruksela czy jeszcze ktoś inny, okazać się może jedną z najkosztowniejszych debat publicznych ostatnich lat.

Słowa bowiem też miewają swoja cenę.

Studio Opinii

*Autor - alpinista, publicysta, dyplomata. Był ambasadorem RP w Izraelu, pracuje w MSZ

Świat

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.