TK



Sulikowski. Czy możliwy jest powrót do status quo ante bellum? Powiedzieli, napisali... (odcinek 68)

Carl Schmitt| Konstytucja RP| Kornel Morawiecki| niezależność sądów| orzecznictwo TK| partie polityczne| Prawo i Sprawiedliwość| Stefan Rozmaryn| Trybunał Konstytucyjny

włącz czytnik

3. Obok kontekstu upartyjnienia o polityczności TK można mówić w zupełnie innym sensie. Sama instytucja sądownictwa konstytucyjnego jest wyrazem pewnej wizji politycznej, która ma, mówiąc językiem Schmitta, przyjaciół i wrogów. Nie ulega wątpliwości, że sądy konstytucyjne ukształtowały się w swojej dojrzałej postaci jako narzędzia merytokratycznej bądź liberalnej (legitymizowanej przez prawa jednostek i grup mniejszościowych) kontroli nad działaniami legislatywy. (…) Teza, iż trybunały konstytucyjne pełnią rolę „stabilizatora systemu” liberalno-demokratycznego, często wyrażana w literaturze, nie uchodzi współcześnie za kontrowersyjną[2]. Nie wymaga też obszernej argumentacji stwierdzenie, iż ta rola jest szczególnie istotna w tzw. młodych demokracjach, a zwłaszcza w postkomunistycznych państwach Europy Środkowej i Wschodniej[3]. Rola ta jest przy tym w sposób oczywisty polityczna. Dostrzegali to zwolennicy ideologii radykalnych i rewolucyjnych. Według oficjalnego stanowiska marksistowskiej nauki radzieckiej sądy konstytucyjne postrzegane w sposób abstrakcyjny, niezależnie od składu osobowego czy treści orzecznictwa, stanowią wyraz uwsteczniania się społeczeństw kapitalistycznych, gdyż petryfikują status quo w formy nieprzekraczalne dla organów przedstawicielskich[4]. Jak pisał w końcu lat 40. XX w. nasz rodzimy marksistowski konstytucjonalista S. Rozmaryn, sądowa kontrola konstytucyjności prawa, „jest instytucją reakcyjną, a nie postępową i właśnie dlatego nie ma dla niej miejsca w państwie socjalistycznym, ani w państwie ludowym, które spokojnie ufają sprawiedliwości ludu i jego woli”[5]. Podobny pogląd, reprezentatywny dla nauki nazistowskiej, wyraził w 1935 r. J. von Ribbentrop, pisząc, że rewolucji nie można obronić przed sądem, powołując się na przepisy; to sąd musi ustąpić przed rewolucją[6]. W tym sensie polityczność sądu konstytucyjnego zależy nie tyle od niego samego, ile od radykalizmu postulatów politycznych sił, które są w stanie pociągnąć za sobą mityczny lud. Bez względu na to, kto w sądzie konstytucyjnym zasiada i czym się kieruje w orzekaniu, jeżeli będzie swoje obowiązki traktował poważnie, prędzej czy później stanie na drodze rewolucji, gdyż sama idea sądu konstytucyjnego jest antyrewolucyjna, więc polityczna. (…) Zdecydowanie zainteresowanie politycznością TK jako instytucji jest istotnym novum w głównym nurcie polskiego dyskursu politycznego po 1989 r. Dotychczas TK jako instytucja nie miał u nas, jeśli posłużyć się metaforą przyrodniczą, naturalnych wrogów. Zatem w schmittowskiej optyce nie był polityczny, ponieważ samo jego istnienie nie antagonizowało uczestników mainstreamowych dyskursów. Nikt poważny nie formułował tez o treści zbliżonej do wypowiedzi legendarnego polskiego rewolucjonisty K. Morawieckiego, który na pytanie o przyszłość TK odpowiedział: „Najwyżej Trybunał nie będzie działał. Nic się strasznego wtedy nie stanie. Ten Trybunał niczym nadzwyczajnym się w naszej demokracji nie wykazał”[7]. Wręcz przeciwnie. Przez prawie dwadzieścia lat deklaracje szacunku dla istnienia sądu konstytucyjnego stanowiły element reguł politycznego dyskursu, istotny składnik polskiego politycznego katechizmu. U podstaw tego stanu rzeczy upatruje się zjawiska symbolicznego związania Trybunału z procesami polskiej transformacji, demokratyzacji, normalizacji, modernizacji i odejścia od realnego socjalizmu. (…) Jak zauważa W. Sadurski, charakterystyczny dla kariery sądownictwa konstytucyjnego w Europie Środkowej i Wschodniej był niemal całkowity brak dyskusji na temat jego problemów legitymizacyjnych, mimo że na Zachodzie kwestie te stanowiły wciąż ważny przedmiot mainstreamowych sporów teoretycznych[8]. W Polsce Trybunał zyskał status stałego i neutralnego składnika „normalnego państwa” – i to nawet w czasach wzmożonego aktywizmu orzeczniczego, który nie rodził antagonizmów w ramach głównego nurtu oficjalnej polityki, gdyż był przekonująco przedstawiany przez profesjonalne dyskursy jako wynik transformacyjnej konieczności. Nad nieuniknioną na gruncie teoretycznym legitymizacyjną sprzecznością między legislatywą a sądem konstytucyjnym nikt (poza „niewidocznymi” na zewnątrz specjalistami) się zasadniczo nie rozwodził; uznano ją za praktycznie niezbyt istotny składnik transformacyjnej „ekologii”. I to jest jeden z fundamentów mitu, którego upadek determinuje wydarzenia współczesne. Problem polityczności samej instytucji kontroli legislatywy pojawił się jako istotny nie tylko dla specjalistycznych dyskursów naukowych (dla których w Polsce i tak nie był nigdy pierwszoplanowy), lecz także dla mediów i tzw. opinii publicznej dopiero w czasach pierwszych koalicyjnych rządów Prawa i Sprawiedliwości, jako ukształtowanej już programowo antymodernizacyjnej i częściowo antyliberalnej (w sensie gospodarczym i światopoglądowym) siły politycznej. Nie ulega, w moim przekonaniu, wątpliwości, że ta siła jest na tle poważnie aspirujących po 1989 r. do władzy ugrupowań politycznych zdecydowanie najbardziej radykalna i to popycha ją wyraźnie ku konfliktowi z sądem konstytucyjnym jako takim, bez względu na to, kto w nim zasiada. Nieuchronność tego konfliktu była obiektem świadomego namysłu Prawa i Sprawiedliwości. W projekcie nowej konstytucji autorstwa PiS, który od co najmniej pięciu lat udostępniano w oficjalnym serwisie internetowym partii, przewidziano rozwiązania całkowicie pacyfikujące Trybunał, wśród nich art. 135, który wprowadza generalną zasadę orzekania w sprawach z zakresu kontroli konstytucyjności prawa kwalifikowaną większością 12 sędziów. W myśl projektu sędziów miałoby być osiemnastu, a pełny skład wymaga 15-osobowego quorum. W razie braku wymaganej większości postępowanie miałoby podlegać umorzeniu[9]. Nietrudno zatem dostrzec, że stwierdzenie niekonstytucyjności aktu normatywnego wymagałoby osiągnięcia niemal jednomyślności, co jawi się w świetle dotychczasowej praktyki orzeczniczej TK niemal niemożliwe. Rządząca obecnie partia uznała niejako programowo sąd konstytucyjny za schmittowskiego politycznego wroga in abstracto, zanim nawet rozpoczęto prace koncepcyjne nad ustawą z 25.06.2015 r., czyli aktem, który jest przedstawiany jako oficjalna przyczyna aktualnych sporów. Podkreślić należy, że projekt konstytucyjny stanowi jednoznaczną deklarację polityczną, że dla Polski lepszy od dotychczasowego TK byłby sąd dalece ograniczony kompetencyjnie, swoisty ozdobnik umożliwiający jedynie teoretyczne zaliczenie nowego ustroju do kategorii konstytucyjnej demokracji. (...)

Trybunał Konstytucyjny

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.

 
 
 

Artykuły powiązane

Brak art. powiąznych.

 
 
 

Załączniki

Brak załączników do artykułu.

 
 
 

Komentarze

Brak komentarzy.