TK



Wyczekiwany budżet, niechciana inicjatywa

budżet partycypacyjny| inicjatywa lokalna| realizacja zadania publicznego| samorząd terytorialny| zadanie publiczne

włącz czytnik

Wiele razy spotykałem się z twierdzeniem, że procedura inicjatywy lokalnej to niemal to samo, co konkursy ofert, które znane są organizacjom pozarządowym i funkcjonują od dawna na gruncie ustawy o działalności pożytku publicznego. Otóż nic bardziej mylnego. Należy bowiem jeszcze raz podkreślić fakt, że tu zgłaszającym są mieszkańcy, a nie NGO. Poza tym konkursy cechuje znaczny formalizm (wnioski, formularze), a przede wszystkich nabory w określonych terminach. Tymczasem chcąc być zgodnym z zapisami ustawy, w przypadku inicjatywy lokalnej wniosek można zgłosić nawet ustnie i w ramach naboru trwającego przez cały rok kalendarzowy, a wprowadzanie obligatoryjnego formularza jest wręcz niezgodne z ustawą.

Są to oczywistości, które wprost wynikają z przepisów. A jak to wygląda w praktyce? Niemal zupełnie odwrotnie. Jeśli już jakiś samorząd uchwalił akty prawa miejscowego służące realizacji zapisów o inicjatywie lokalnej, za każdym razem zabił ten cenny pomysł już na wstępie. Nie znam żadnego samorządu – a sprawdziłem dość dokładnie – by uchwały organów stanowiących czy zarządzenia organów wykonawczych choć zbliżyły się do idei przyświecającej inicjatywie lokalnej. Zwykle samorządy traktują ją jak standardowe procedury konkursowe. Mnożą więc samorządy formalności, do granic absurdu komplikują kryteria oceny, tworzą skomplikowane algorytmy, przydają sobie uprawnień kosztem mieszkańców, zapominając, że akurat w tym przypadku organy samorządu terytorialnego muszą się odnaleźć w relacji równouprawnionych stron. Relacji wykreowanej na wzór cywilnoprawnego obrotu.

Brak zrozumienia po stronie władzy tego nowatorskiego rozwiązania to istotny, ale nie jedyny kłopot. Jest ich więcej, pewnie dlatego inicjatywa lokalna nadal jest zjawiskiem marginalnym.

Największa zaleta jest zatem największym wyzwaniem – owo równouprawnienie, wspólne realizowanie zadań. Otóż okazuje się, że obie strony niezwykle się tego obawiają. Padają argumenty: z jednej strony samorządu, mniej sensowne – bo jak można oddać tyle własnych uprawnień mieszkańcom. I bardziej sensowne – bo co zrobić, gdy samorząd podejmie działania, wyda już jakieś znaczne pieniądze, a mieszkańcy się rozmyślą? Z drugiej strony, mieszkańców, którzy obawiają się faktu, że gdy rozmyślą się co do inicjatywy, to nie tak proso przyjdzie z niej zrezygnować. Przyznaję, że ta postawa – „chciałabym i boję się” – była dla mnie dość zaskakująca. Okazuje się, że mieszkańcy głośno walczą w obronie swoich praw czy na rzecz przyznania im ich w większym zakresie. Gdy jednak władza mówi – OK, bierzcie – to wyciągnięte dotąd ręce nagle znikają.

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.

 
 
 

Załączniki

Brak załączników do artykułu.

 
 
 

Komentarze

Brak komentarzy.