Publicystyka



E. Wnuk-Lipiński: Polska mała apokalipsa

biurokracja| egoizm| familizm| Mirosława Marody| państwo| populizm| pozytywizm| romantyzm| socjologia| Solidarność| Xymena Bukowska| zaufanie społeczne

włącz czytnik

Na przełomie 2007 i 2008 roku razem z doktor Xymeną Bukowską przeprowadziliśmy badania, z których wynikało, że w Polacy odnoszą się do państwa jak do niesprawiedliwego opiekuna, czyli jak do rodzica, który nie wszystkie dzieci traktuje równo, ale którego w sumie kochamy. Nie jest tak, że do państwa polskiego zupełnie nie mamy zaufania. Ale jesteśmy młodą demokracją, która musi na nowo zdefiniować swoje elementy wspólnotowe.

Jak to zrobić?

To rola polityków. To oni są grupą wzorotwórczą, silnie oddziałującą na kształtowanie się relacji społecznych. Niestety, niespecjalnie się w taką działalność angażują. Proszę zwrócić uwagę na historię Polski po 1989 roku, a może nawet wcześniejszą. Słowo „prywata” niekoniecznie pojawiło się w naszych słownikach dopiero po transformacji. Przecież mieliśmy prywatę szlachty, która doprowadziła do upadku Polski. Wtedy też myślano tylko w kategoriach interesu partykularnego, a nie publicznego. Tak jak dzisiaj, Polska z czasów demokracji szlacheckiej była rozdzierana partykularyzmami. Można tu przypomnieć słynną scenę z Sienkiewiczowskiego Potopu, w której książę Bogusław Radziwiłł tłumaczy Kmicicowi, czym jest Polska: Rzeczpospolita to kawał czerwonego sukna, które każdy ciągnie w swoją stronę. Później to tradycyjnie zakorzenione poczucie prywaty zostało jeszcze wzmocnione.

Dlatego, że otworzyliśmy się na kapitalizm?

Niekoniecznie. Polsce bardzo zaszkodził sposób, w jaki po 1989 roku podzieliła się „Solidarność”. „Solidarność”, która była naszym dobrem wspólnym. Oczywiście było nieuniknione, że ten wielki ruch społeczny się podzieli – wspólny wróg ustąpił, przestał istnieć czynnik jednoczący i w ramach obozu solidarnościowego zaczęła się walka o władzę.

Mówi pan: „nieuniknione”. Dlaczego? Bo taka jest ludzka natura?

Stałoby się tak w każdym kraju, bo scena polityczna musiała się spluralizować. W innym wypadku jeden system monocentryczny zastąpiłby drugi. Poza tym w obozie solidarnościowym było i skrzydło socjaldemokratyczne, i konserwatywne, i liberalne. Ale według mnie ten polski podział „Solidarności” nastąpił po pierwsze, brzydko, a po drugie, przynajmniej o rok za wcześnie.

Jak można się było „ładnie” podzielić?

W szlachetnej rywalizacji o poparcie dla określonego programu. Tymczasem skoncentrowano się na zawłaszczaniu (więc znów prywata!) pewnych wartości historycznych i nazw. Dodatkowo, co gorsza, liderzy „Solidarności”, czyli dawni koledzy, zaczęli się wzajemnie oskarżać o najgorsze rzeczy, łącznie ze współpracą z organami bezpieczeństwa państwa komunistycznego. Nie tyle mobilizowano poparcie dla siebie, co demobilizowano poparcie dla przeciwnika politycznego, którego definiowano jako wroga. Trudno się dziwić, że Polacy byli zdezorientowani. SLD zostało wywindowane na szczyty popularności w 1993 roku dlatego, że było ostoją stabilności. W tym paradoksie pierwszych lat po komunizmie znów byliśmy prekursorami. W innych demoludach postkomuniści wrócili do władzy już pod szyldem socjaldemokratycznym i długo po nas.

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.

 
 
 

Załączniki

Brak załączników do artykułu.

 
 
 

Komentarze

Brak komentarzy.